Artykuły

Listy do przyjaciela

Wszystko się starzeje. Drogi i robi naiwne. Ale nic się tak nie starzeje, jak awangarda.

Zagrano wczoraj na Rzeszowskich Spotkaniach Teatralnych "Kram Karoliny" - sztukę z lat trzydziestych, wówczas światoburczą - dziś zblakłą jak kukły, gdy postoją na listopadowej plusze. Kogo mogą dziś bulwersować te krwiożercze apetyty Pameli, która żeby przespać się z mężczyzną, wymaga od nie go "najperfidniejszej zbrodni"? Albo dla kogo to może być odkrywcze, że zniewolony bierze odwet na gwałcicielu, bądź lepiej - że każde niewolenie rodzi anarchię, która obraca się przeciw sadystom? Albo - jak bardzo skompromitowało się hasło o wolności instynktów, która jest jedną z form bezmyślnego używania życia.

Ghelderode - tajemniczy Flamand, który, zapoznany za życia, chory, umierał przez dwadzieścia lat, a umierając w ostatniej minucie wyznał, że nie dokończył dzieła - był poetą koszmaru. Koszmaru, który każdy teatr bierze sobie za punkt honoru pokazać i straszliwie przegrywa, bo koszmar zaraz robi się śmieszny, taki z gatunku potworów z Loch Ness, taki doskonale okropny w swojej dosłowności, taki dopowiedziany, że już nic nie zostaje dla wyobraźni.

Breughel, potem Goya rodzili koszmary: Breughelowskie były naiwne, starotestamentowe, ognie piekielne w nich trawiły grzeszników, wielkie ryby - Jonasze pożerały płoche kobiety, meduzy jak dynie wciągały bluźnierców, ale relacje winy i kary toczyły się w ogrodzie rozkoszy wywodzącym swoje proporcje z harmonii gotyku, a wiać w ogrodzie średniowieczno pięknym; u Goi koszmary brały się już z gorzkiego osądu współczesnych, okrucieństw wojny - były straszne. Ghelderoda koszmary mają podbudować marzenie o absolutnej wolności i zwycięstwie życia, w którym piekłem są inni, raz są więc mglisto-poetyckie, nadrealne, raz - niemal naturalistyczne. Dopóki pozostają w kręgu słowa, dopóty zostawiają wielki margines wyobraźni czytelnika. Gdy je przekłada teatr na swój język, scenograf na swoje wyobrażenia, aktor na swój talent, gdy ledwie wyobrażalne staje się wyobrażone, one też stają się śmiesznie płaskie. Obnażają słabości dramaturgii, osłabiają jej poetyckie przesłania, wulgaryzują. Gdy zaś dodać, że flamandzka rubaszność języka, pewne jego plebejskie rozpasanie, nie podane z samowiedzą przez aktora, sprzęgnie się z tą wulgarnością odtwarzania - powstaje nieznośna mieszanina dwóch stylistyk, w której przepada cała niezwykłość pisarstwa Ghelderoda.

Jest taka scena w "Kramie Karoliny" gdzie dwa zakochane manekiny szepczą swojej heroinie do ucha, jak to wypełniły jej polecenie o "najperfidniejszej zbrodni"; oczywiście, że robią to naiwnie, ale mimo wszystko zwiększają u widzów ciekawość tych zbrodni, gdy domyśla się tylko horroru. A potem na scenę wkracza policjant - u Ghelderoda potężne chłopisko z głosikiem kastrata - w spektaklu taki sobie naiwny cwaniak, policmajster w tużurku, czyli, zimny drań, bynajmniej nie tępy i ów drań zaczyna zbrodnie nazywać:

"Kto między godziną dwudziestą czwartą i godziną zero piętnaście zakradł się do mieszkania ubogich wyrobników i wykorzystując okoliczność, że rodzice śpią znużeni, zakatrupił noworodka w kołysce... Kto w przebraniu Murzyna bądź też małpy, albo nawet obydwu razem, wtargnął między godziną zero trzydzieści i zero trzydzieści siedem do katedry, gdzie wyłamał drzwiczki świętego tabernakulum, aby zrabować święte hostie...? A między godziną zero trzydzieści siedem i punkt pierwszą kto w łachmanach obmierzłej staruchy wybił okno w kuchni królewskiego pałacu i przedostał się kuchennymi schodami aż do komnat, i tam popełnił na szlachetnej osobie jego wysokości, młodziutkiego księcia następcy tronu, takie szkaradzieństwo, że moje sumienie żandarma aż się wzdryga z przerażenia, któremu równe może być tylko moje obrzydzenie?".

I wszystko robi się natychmiast jak w Grand Guignolu, horror staje się horrorem dla kucharek, Ghelderode - autorem komiksu.

Co dziś może być najstraszliwszą zbrodnią? Zbezczeszczenie stołu pańskiego, jedna niewinna dziecina zaduszona w kołysce, delfin wykastrowany?

Ghelderode zmarł w roku 1962, 1 kwietnia - w prima aprilis, jakby chciał przypieczętować tym dniem, że nic nie jest jednoznacznie serio, że między śmiesznością a śmiercią - a więc owym, buffo i owym serio - właściwie nie ma żadnej granicy.

To, niestety, jest nie dla nas już; śmierć jest zawsze serio, terror jest zawsze serio, a koszmar z tych dwu przesłanek wypływający jest siłą niszczącą i życie, i sztukę.

W takiej to opozycji, Przyjacielu, do nieszczęśliwego poety i dramaturga, który jest prekursorem teatru absurdu i dziś już klasykiem, oglądałam jego "Kram Karoliny", wystawiony szaro, nieudolnie i bez wyobraźni.

Z nadzieją, że nie grozi nam jednak dwa tygodnie podobnej jałowizny na rzeszowskich spotkaniach, kończę i Cię pozdrawiam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji