Paryż bez skrzydeł?
OPERETKA ma się dobrze, dopóki słuchamy znakomitych nagrań lub oglądamy smaczne teatralnie przedstawienia, które dziś są zazwyczaj swego rodzaju wariacjami na temat operetkowej konwencji. Konwencji wszakże nie pozbawionej powabu, uroku i barw, jeśli się tylko podejdzie do niej z odpowiednią dozą szacunku doprawionego artystyczną odwagą. Ta ostatnia czasem przybiera postać skrajną ("Wesoła wdówka" w reż. Adama Hanuszkiewicza)...
Operetka jest powszechnie uważana przez śpiewaków za gatunek bardzo trudny. Przede wszystkim dlatego, że żywioł wokalny sąsiaduje z dużymi partiami tekstu mówionego. No i operetka kocha na scenie piękne kobiety, umiejące na scenie nie tylko grać, ale i śpiewać... Po role w operetkach sięgają czasem wybitne śpiewaczki operowe, by wspomnieć tu choćby o Elisabeth Schwarzkopf, która nagrała m.in. "Wesołą wdówkę" Lehara. Operetkowy epizod miała nawet Callas.
Maria Sartowa - reżyserka szczecińskiej "Księżniczki czardasza" - postanowiła węgiersko-austriacką operetkę (napisaną w czasie I wojny światowej) zanurzyć w nostalgii za paryskimi kabaretami, w których, owszem, bywał Lehar. Zrobiła to, przyznajmy, w sposób niepozbawiony smaku. Całość miała bowiem no może nie lekkość francuskiego szampana, ale z pewnością coś z atmosfery i eleganckiego wyuzdania Paryża tamtych czasów. Reżyserka wykazała sporo plastycznej wrażliwości, zwłaszcza w scenie rodzinnej fotografii kabaretowych artystów i II akcie (ogrody księcia Lippert-Weylersheim) w czym duża zasługa bardzo ładnej scenografii Anny Borowskiej-Ekiert.
Jednakże duże wątpliwości budzą zabiegi poczynione przez panią reżyser i kierownika muzycznego Warcisława Kunca na polskim tekście, a nawet muzyce, gdyż w pierwszej i ostatniej scenie balet tańczy do współczesnej (nawet jeśli a propos) muzyki z taśmy. Realizatorzy aluzje do telefonii komórkowej i poczty elektronicznej tłumaczą gestem w stronę młodej widowni. Współczesne nawiązania okazywały się mniej (przeważnie) lub bardziej dowcipne. Przede wszystkim jednak pozostaje pytanie, czy rzeczywiście jedynie słusznym sposobem na sceniczne wskrzeszenie operetki jest jej dość toporne "uwspółcześnienie". Istnieje bowiem przecież coś niezbędnego w teatrze, jak dobry smak, co się także nazywa stylem. Pomiędzy wstawkami napisanymi przez Marię Sartową i Warcisława Kunca płynie muzyka z zupełnie innej bajki.
Operetka to jednak przede wszystkim śpiewający aktorzy. Utalentowanej przecież Agnieszce Maciejewskiej - tak sugestywnej jako Amelia w "Balu maskowym" - zabrakło w roli Sylvii Varescu wokalnego i scenicznego temperamentu. W jej śpiewie nie było koniecznej zmysłowości - najwyraźniej operetka to nie jej emploi. Więcej cienia niż blasku zademonstrował Mieczysław Błaszczyk (Edwin), któremu mówienie wychodziło lepiej od śpiewania (skandowane frazy, siłowa emisja). Zdecydowaną bohaterką wokalnej strony spektaklu była Barbara Żarnowiecka (Anhilda) - miała jedną popisową arię, która w istocie okazała się popisem!
I mimo że partia orkiestrowa została przygotowana i wykonana starannie, błyskotliwa muzyka Kalmana nie do końca uskrzydla to przedstawienie. Cóż, teatr muzyczny to ciężki kawałek chleba - w tej skomplikowanej machinie, aby był pełny sukces, musi wszystko działać bez zarzutu.