Artykuły

Bellini na Zamku w Szczecinie

"Lunatyczka" w reż. Martina Otavy w Operze na Zamku w Szczecinie. Pisze Józef Kański w Ruchu Muzycznym.

Trzeba powiedzieć, że Vincenzo Bellini - tak wielbiony przez Chopina w Paryżu, w ojczyźnie naszego wielkiego kompozytora nie ma szczęścia. O ile melodie z oper Donizettiego, starszego od Belliniego o cztery lata, szybko trafiły w Polsce, by tak rzec, pod strzechy i bywały nieraz śpiewane jako nasze pieśni patriotyczne, to dzieła Belliniego nigdy nie zyskały szerszej popularności i do dziś rzadko pojawiają się na polskich scenach. U schyłku lata 1969 roku miałem okazję trafić w Poznaniu na spektakl "Lunatyczki" przywieziony przez zespół teatru operowego z Genui, z doskonałą Margheritą Rinaldi w roli dotkniętej somnambulizmem i niesłusznie posądzonej o zdradę Aminy. Po wielu latach oglądałem w stołecznym Teatrze Wielkim gościnne występy Teatro La Fenice i świetne przedstawienie tej opery z zachwycającą, dziś nieco zapomnianą Giusy Devinu w partii tytułowej.

Przypadającą w 2001 roku dwusetną rocznicę urodzin Belliniego godnie uczcił w Polsce bodaj tylko Teatr Wielki w Łodzi: odbył się monograficzny koncert, na którym wystąpił znakomity tenor Salvatore Fisichella, następnie zaś w repertuarze pojawiła się najtrudniejsza z oper mistrza włoskiego belcanta - Purytanie (nie wystawiana na naszych scenach od początku XX wieku). Niektóre teatry próbowały sporadycznie i ze zmiennym szczęściem mierzyć się z "Normą", w Krakowie, a potem w Warszawie przypomniano Montekich i Kapuletów, ale żadne z tych przedstawień nie utrzymało się długo na afiszu. Każda próba wystawienia w Polsce dzieł Belliniego cieszy zatem i zwykłych melomanów, i zawodowych obserwatorów życia operowego; nie inaczej ma się rzecz z drugą premierą "Lunatyczki" przygotowaną przez szczecińską Operę na Zamku.

Drugą - bowiem już latem ubiegłego roku ambitny zespół dał przedstawienie tej uroczej opery w plenerze, na zamkowym dziedzińcu (pisaliśmy o tym w nr 18/2009). Teraz Lunatyczka zawitała na scenę główną szczecińskiej Opery, z tą samą obsadą, ale w innej reżyserii i pod innym kierownictwem muzycznym - tym razem objął je szef, Warcisław Kunc.

Objął - powiedzieć trzeba - summa cum laude, dawno już bowiem nie słyszałem u nas orkiestry operowej równie finezyjnie i dyskretnie towarzyszącej śpiewakom w subtelnych frazach belcanta. Gwiazdą premierowego wieczoru była niewątpliwie wrocławska sopranistka Aleksandra Buczek w tytułowej roli, predestynowana do odtwarzania wirtuozowskich partii koloraturowych; zabłysła w obu popisowych ariach, choć w drugiej zwrotce finałowej cabaletty trochę przeszarżowała w tempie. Śpiewający rolę Elvina Kirlianit Cortes mógłby być dobrym jej partnerem, bo jego tenor ma szlachetną barwę i swobodnie pokonywał rozliczne trudności tej partii, ale śpiewał głosem zbyt nikłym, jak na sporą przestrzeń tego teatru. Znakomicie wypadł natomiast władający mocnym i dźwięcznym basowym głosem Janusz Lewandowski jako hrabia Rudolf. Na uznanie zasłużyła też Barbara Żarnowiecka jako Teresa, matka Aminy, a także Joanna Tylkowska w partii zalotnej szynkarki Lizy.

Reżyseria Martina Otavy, dyrektora Teatru im. Frantiska Xavera Śaldy w czeskim Libercu (szczeciński spektakl jest koprodukcją z tą sceną), była logiczna i kulturalna - brała pod uwagę fakt, że w dziełach belcanta reżyser przede wszystkim nie powinien przeszkadzać śpiewakom, którzy są tu najważniejsi. Mniej fortunna wydaje się scenografia Jana Zavarsky'ego - patrząc na nią trudno wyobrazić sobie, że akcja rozgrywa się w ustronnej wiosce w malowniczej górskiej okolicy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji