Artykuły

Słowacki? Znamy, to ten w kołnierzyku

- Nie zabrałem się za ten tekst z jakiejś misjonarskiej pasji, ale dlatego, że uznałem, że to fantastyczny, nowoczesny, błyskotliwy, inteligentny, dowcipny utwór teatralny. A ponieważ nieznany, tym chętniej nadstawiam ucha - mówi PIOTR CIEPLAK, reżyser "Fantazego" w Teatrze Miejskim w Gdyni.

Magdalena Hajdysz: Zestawienie Cieplak - Słowacki brzmi niezwykle intrygująco. Dlaczego postanowił pan zabrac się (zresztą juz po raz drugi - pierwsza było w grudniu zeszłego roku słuchowisko w Radiowej Dwójce) za "Fantazego"?

Piotr Cieplak [na zdjęciu]: Wszyscy mówią: Słowacki, znamy, to ten w kołnierzyku. A gdyby tak nas przycisnąć, gdybyśmy mieli tak uczciwie, jak czekista czekiście odpowiedzieć, co tak naprawdę z tego Słowackiego znamy, co czytaliśmy sami dla siebie, widzieliśmy w teatrze, to by się okazało, że bida, kompletna biała plama. A "Fantazy", to już w ogóle nic. Gdy ze scenografem Andrzejem Witkowskim próbowaliśmy odtworzyć naszą wiedzę o tak zwanej recepcji tego utworu w teatrze polskim ostatnich lat, to potrafiliśmy wskazać na Tadeusza Bradeckiego w Starym Teatrze dwadzieścia lat temu i mniej więcej w tej samej okolicy na Mikołaja Grabowskiego. Pewnie były jeszcze jakieś inne realizacje, ale konkretnie nie wiemy. Nie ma tego utworu w świadomości teatralnej.

Czy to właśnie dlatego postanowił pan zając się "Fantazym"? By go uobecnić w teatrze?

- Dlatego również. Słowacki, to wybitny, absolutnie fantastyczny, nowoczesny autor, do którego ten nakrochmalony kołnierzyk pasuje jak rzep do psiego ogona. Ta gęba jakiegoś nawiedzonego romantyka, patriotycznego wieszcza jest idiotyczna. To z tą gębą, a nie z samym Słowackim, walczył Gombrowicz. A my jesteśmy niewolnikami "Ferdydurke". Uznaliśmy, że nie będziemy się stroszyć i bić pokłonów na ołtarzu wieszcza narodowego. Uznaliśmy, że on nas nie zachwyca. Kłopot polega na tym, że nas nie zachwyca i nie czytaliśmy go zarazem. Nie zabrałem się za ten tekst z jakiejś misjonarskiej pasji, ale dlatego, że uznałem, że to fantastyczny, nowoczesny, błyskotliwy, inteligentny, dowcipny utwór teatralny. A ponieważ nieznany, tym chętniej nadstawiam ucha. Zagrać takiego Słowackiego, przez dwie godziny, z przerwą, wejść w tę nieprzebytą gęstwinę polszczyzny i odkryć nagle, że mogę się w niej poruszać. Znaleźć taki zarośnięty tajemniczy ogród, w którym odkrywa się niesłychane rzeczy, to przygoda intelektualna, estetyczna, teatralna, którą chciałbym sobie i widzom zafundować. Owszem - ten tekst nie porusza palących problemów współczesności, jak z upodobaniem powtarzam ten idiotyczny frazes. W granej dzisiaj muzyce Jana Sebastiana Bacha nie komentujemy homofobii, kwestii kobiecej i wielu innych rzeczywistych problemów tego świata, ale czy to znaczy, że ta muzyka, czy ta sztuka nie mają już racji bytu, nie sa częścią naszej polszczyzny, muzyki, kultury? Zdaję sobie sprawę, że to jest niszowe, że nie podbijemy polskich ani światowych scen takim autorem. Co zupełnie nie zniechęca mnie do tego, żeby z aktorami dwa miesiące dzień w dzień z zapałem to ćwiczyć i być dobrej myśli co do rezultatów tego przedsięwzięcia.

Czyli Słowackiego nie trzeba na siłę uwspółcześniać?

- Jest to rzeczywiście trudne zadanie dla reżysera. Bo z jednej strony mamy niesłychanie misterny tekst, który wymaga ogromnej sprawności technicznej, świadomości aktorskiej, panowania nad głosem, intonacją. Bez tych narzędzi warsztatowych nie sposób się w to pakować, bo to tak, jakby młotkiem grac Bacha. Oczywiście jeśli traktujemy przedsięwzięcie poważnie, a nie jako happening. Natomiast trudno dzisiaj, w dzisiejszym języku teatralnym, w dzisiejszym świecie teatralnym ubrać się w te tużurki i krynoliny i udawać, robić teatr historyczny, bez nadania jakiegoś cudzysłowu, jakiejś teatralności właśnie. Znalezienie formuły teatralnej dla takiego utworu jest rzeczywiście trudne i może z tego powodu "Fantazy" nie jest często realizowany.

Chodzi też o to, by, wystawiając utwory Słowackiego, nie zgubić słowa.

- Nie zgubić słowa, być niesłychanie pieczołowitym, solennym wobec tego języka, a zarazem być dzisiaj, tutaj. Jak te dwa żywioły połączyć? To rzeczywiście trochę kwadratura koła.

A jak to się udaje z tutejszymi aktorami?

- Jak porządny trener piłki nożnej powiem, że damy z siebie wszystko i będziemy walczyć do dziewięćdziesiątej minuty. Wychodzimy na boisko z wiarą w zwycięstwo. Wydaje mi się, że znaleźliśmy na to jakąś formułę, płaszczyznę, na której te dwa żywioły, te dwie przestrzenie języka Juliusza Słowackiego z 1840 któregoś roku i dżinsy mogą się wzajemnie dopełniać, a nie znosić.

Na co stawia pan nacisk w swoim spektaklu: na słowo, postać, historię?

- Muszę chyba jednak opowiedzieć trochę o samym pomyśle. Jest on bardzo prosty. Przychodzimy do teatru, ale tak naprawdę będziemy zaglądać do studia radiowego, gdzie na żywo, przez szybę, będziemy obserwować, jak aktorzy nagrywają słuchowisko pod tytułem Juliusz Słowacki "Fantazy". W ten sposób język Słowackiego będzie brzmiał ze wszystkimi średniówkami, w sposób finezyjny, nasycony dźwiękami zajeżdżających powozów, szeleszczących krynolin, ptaszki będą ćwierkały, żaby kumkały, świat dźwięku będzie niezwykle rozbudowany. Ale słuchając, będziemy widzieli aktorów dzisiaj, tutaj, teraz, z całym ich różnym stosunkiem do tego tekstu. Bardzo chcę wierzyć w to, że te dwa poziomy, świat dźwięku i naszej wyobraźni, aktorzy i postaci, które grają zaczną działać razem. Że na tyle uda się uruchomić magię teatru, że przestaniemy już rozróżniać Dariusza Siastacza i Fantazego, którego gra, mimo, że nie jest ubrany we frak i cylinder, tylko w dżinsy i marynarkę. W ten sposób będzie to zarazem bardzo pobożny Słowacki i na wskroś współczesny.

Dlaczego "Fantazy" to taki niezwykły tekst?

- Sama historia jest w nim frapująca. Ten utwór jest nowoczesny, ironiczny, nie ma nic wspólnego z kliszami, stereotypami romantycznymi. Psychologia postaci, ich wieloznaczność, tu wszyscy są jacyś połamani, i kabotyńscy, i piękni. Miesza się w nim hipokryzja z prawdziwą wiarą i uczuciem. Najlepsza rzecz, jaką mogę zrobić, wystawiając tę sztukę, to oddać, odsłonić tę historię, a nie narzucać jej jakieś moje widzimisię. Pokazać raczej jej wieloznaczność, a nie jednoznaczność. Jest w tym tekście masa cierpkich słów o Polsce, o polskiej mentalności, ale też o miłości, a wszystko kończy się moralitetem. Miłość zwycięża, ale okupiona jest krwią. A po drodze jest masa śmiechu i groteski.

(...)

Dla kogo współcześnie jest Słowacki? Jak pan wspominał, nikt juz nie czyta go "dla siebie". Jest zarezerwowany dla szkół, lektur szkolnych, do obowiązkowej domowej biblioteczki, do której nikt nie zagląda.

- Mam nadzieję, że po tym przedstawieniu powiększy się grono ludzi, którzy odkryją istotne istnienie Słowackiego nie na półce, tylko w świadomości, w teatrze. Z całą pewnością myśląc o adresacie tego przedsięwzięcia nie wprowadzam jakichś kategorii metrykalnych. Zarówno Słowacki, jak i ten spektakl są dla ludzi gotowych do otwarcia się, czyli dla wszystkich, którzy przychodzą do teatru. Kiedy robię przedstawienie dla dzieci, robię je z myślą, że sam też jestem dzieckiem. Staram się traktować siebie w teatrze poważnie i tak samo traktuję ludzi, którzy chcą do teatru przyjść. Otwieram drzwi, podnoszę kurtynę i dziele się tym, co przez dwa miesiące udało mi sie zrobić. Teatr jest widowiskiem, które odwołuje sie do czegoś takiego w nas, co oby jak najdłużej i jak najpełniej było naiwne i otwarte na magię, na takie "czary mary".

Czyli najważniejszy jest moment, w którym zapominamy, że jesteśmy w teatrze?

- Tak, i nagle przenosimy się do tego dworku państwa Respektów na Ukrainie. Wtedy mam w nosie to, "jak Cieplak interpretuje Słowackiego", czy "co ma do powiedzenia za pośrednictwem Słowackiego". Zależy mi na tym, że by jak najbardziej nasycić tego Słowackiego, odsłonić tę siłę, którą zapisał w tekście. Staram się go dokładnie czytać i odskrobać tę gębę nudnej piły, jakiegoś wielosłowia, gadania dla gadania, koronek, niekończących sie tyrad.

Ma pan na swoim koncie misteria, utwory o tematyce religijnej. Często podejmuje pan temat miejsca Boga w świecie. Czy w tej sztuce również dotknie pan tego tematu?

- Zrobiłem kilka spektakli, które bezpośrednio czerpały z tradycji religijnej, jak "Historyja o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim", ale grała tam kapela rockowa i na pewno nie święci tam występowali. To, co robiłem w "Księdze Hioba", było zderzone z absolutnie współczesną sytuacją, a w roli Hioba mogliśmy rozpoznać samych siebie, a nie jakiegoś biblijnego faceta z brodą i kijem. Pytania Hioba są pytaniami człowieka. Ja nie robię spektakli religijnych. Ja robię przedstawienia, w których pytam, na czym polega życie i czy ma sens. Pytam, czy coś jest po śmierci, ale wydaje mi się, że każdy normalny człowiek zadaje sobie takie pytania. Mógłbym powiedzieć, że każdy mój spektakl jest religijny, albo każdy jest niereligijny. Nie polega to na jakiejkolwiek deklaratywności.

(...)

O czym powinno się teraz mówić w teatrze?

- Na szczęście teatr jest taki bogaty, że każdy ma na to pytanie inną odpowiedź. Jedni lubią schabowego, drudzy kapustkę, trzeci kapary, a ktoś tam inny tylko sałatkę. I wszystkie te potrawy sa pożyteczne i wzbogacają stół. I wspaniale jest, kiedy obok tradycyjnego schaboszczaka z kapustą pojawia się jakieś finezyjne tiramisu. Ja sam dla siebie staram się stosować taki płodozmian, przynajmniej formalny. Robię "Króla Leara", a później "Kubusia Puchatka", Białoszewskiego, a potem spektakl z tancerzami. Spektakl z Montownią na Dworcu Centralnym, a potem spektakl dla dzieci. Każda z tych realizacji, poza tym, że jest osobna formalnie, dopuszcza do głosu innego autora. Tych tematów, o których można mówić w teatrze, w rzeczywistości jest tylko kilka: Można mówić o istnieniu Boga, albo o jego nieistnieniu. O miłości, albo jej braku. O władzy i pieniądzach, albo o braku władzy i braku pieniędzy. Wymieniłem trzy. Znalazłoby sie jeszcze kilka tematów w podpunktach. O samotności i wyzwalaniu się z niej. Gdyby to skondensować, wszystkie opowieści, które ludzie snują, sprowadzają się do tych paru spraw. I jakoś się nie nudzą, dopóki żyjemy.

Jakie są pana najbliższe plany?

- Za dwa miesiące rozpocznę pracę nad przedstawieniem "Charlie bokserem" (na podstawie niemego filmu "The Champion" z 1915 r w reżyserii Charlesa Chaplina - przyp. red.), które będzie otwierało wyremontowaną Scenę Kameralną w Sopocie. Scenariusz tego spektaklu dopiero się rysuje. Dla mnie samego jego ostateczny kształt jest tajemnicą, chociaż prowadzę juz w tej sprawie intensywne rozmowy z Leszkiem Bzdylem, który będzie w tym spektaklu występował. Sam jeszcze nie wiem, gdzie za dwa miesiące będę ze swoją głową.

Całość w Gazecie Wyborczej - Trójmiasto.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji