Miasto liczy psie nosy
W kącie obskórnego pokoiku, przy szklance mocnej herbaty inteligent bez zajęcia śni o sobie, że śni. Z pokładów jego podświadomości wyłaniają się jak klisze teatralnej pamięci kolejne postacie w dziwnych konfiguracjach: Stary Hemingway-Lear, węsząca odór śmierci Kordelia, Gloucester-Joyce, Szalony Tomek; wjeżdżające na ławce znieruchomiałe trzy siostry, funkcjonariusze przemocy beztrosko wygrywający pałkami na swoich tarczach jakąś rytmiczną a wesołą melodię, podrygujący marionetkowy arcybiskup, biskupi wstający z martwych, by za chwilę być zgniecionymi w machinie przemocy, kolumny świątyni rozpływające się gdzieś w niebycie. Świat zwariował. Rzecz dzieje się w czasie jednej grudniowej nocy i odniesienia rocznicowe stają się nagle zbyt jednoznaczne. Umowność brutalności i przemocy wymyka się absurdalności snu: jest zbyt dosłowna. Czysta forma nie znosi dosłowności. Stąd, mimo plastycznego wysmakowania spektaklu i doskonałej gry aktorów, taka fantasmagoria jest lekko nużąca. Na trzecim spektaklu po premierze po zniknięciu aktorów za kulisami nielicznie zgromadzona publiczność jeszcze przez dobrą chwilę tkwiła zdumiona w fotelach.