Artykuły

Gałązka rozmarynu

Pisać recenzję ze sztuki, która na prapremierze w 1937 roku zachwycił się nawet prześmiewca Boy, pisać o "Gałązce rozmarynu" dzisiaj z okazji obchodów 70-lecia odzyskania niepodległości - to zadanie dla dziennikarza ambitne i ryzykowne. Wszakże to samo ryzyko podjął reżyser Ignacy Gogolewski, wystawiając (po prawie półwiecznej przerwie) widowisko muzyczne o Legionach Polskich, dramat napisany przez Zygmunta Nowakowskiego, powieściopisarza dramaturga felietonistę i reżysera przedwojennych teatrów krakowskich.

Ze "Gałązka rozmarynu" była szlagierem teatralnym ostatnich dwóch lat przed wojną, że zdobyła wówczas szturmem okoliczność Krakowa, Wilna, Warszawy, Lwowa i innych miast - to wcale nie rewelacja. Wielu ówczesnych widzów pamiętało z autopsji wydarzenia stanowiące kanwę dramatu, zapewne liczni (a wśród nich i autor) odnajdywali siebie w sytuacjach i w zbiorowym bohaterze sztuki - słynnej "Pierwszej Kadrowej".

Żyli uczestnicy, kwitł kult legionowej tradycji, jednoczyło frontowe braterstwo i miłość do Wodza.

Jakiegoż jednak rezonansu społecznego tamtych odległych lat można się spodziewać w Polsce Anno Domini 1988? Młodym pokoleniom zakłamywano historię, świadkowie wymierają, bohaterowie są zmęczeni... Legenda Komendanta miała prawo zblednąć, zwłaszcza że w swoim czasie czyniono ku temu znaczne wysiłki.

Ale wytrzebić tradycję, romantyzm i umiłowanie wolności z polskiej natury to niemożliwe. Nie pomogą tu zakazy, przemilczenia, a nawet represje. Dzięki Bogu przyszedł obecnie okres likwidowania "białych plam", rewidowania przeszłości - być może i to - jak sądzę - spowodowało przywrócenie polskim teatrom nazwisk dramaturgów dotąd nie lansowanych.

Reakcji widzów, jaką wywołuje grana na scenie warszawskich "Rozmaitości" "Gałązka rozmarynu" nie da się porównać z niczym, nawet z euforią towarzyszącą występom młodzieżowych idoli.

Przedstawienia mają wykupione wszystkie możliwe bilety z grubym wyprzedzeniem, publiczność prosi nawet o miejsca stojące, aktorzy wywoływani są wielokrotnie, brawa ciągną się w nieskończoność - a ludzie wychodzą ze łzami w oczach, wzruszeni, wewnętrznie rozradowani.

W czasie spektaklu, gdy ze sceny płyną legionowe piosenki, publiczność wstaje i... śpiewa wraz z aktorami. A pamiętać należy, że składa się ona z pokolenia synów, jeśli nie wnuków żołnierzy Pierwszej Kadrowej.

Skąd więc ta spontaniczność?

Jest rok 1914. W krakowskich "Oleandrach" trwa nabór do I Kompanii Kadrowej. Zewsząd przybyli ochotnicy, nade wszystko chcą zostać jej żołnierzami Hrabiego i górala, sklepikarza i artystę, zakonnika i zabijakę, łączy ten sam patriotyzm, ta sama wola walki o Niepodległą, jeden i ten sam niepokój: czy przyjmą?

Sztuka zachowuje charakter bezpośredniego świadectwa chwili, do której odnosi. Wydarzenia współczesne relacjonuje autentycznie, z pozycji uczestniczenia w nich. Bohaterem jest zbiorowość legionowa, ukazana w trudach obozowego życia, w zapale walki, radości drogo okupionego zwycięstwa, w nadziejach, miłości, tęsknocie.

Na tle tej zbiorowości autor szkicuje skrętnie postacie, będące nośnikami idei: Kapucyn - kapelan oddziału, mistrzowsko zbudowana sylwetka księdza-żołnierza, Sława - sanitariuszka, archetyp i prototyp walczącej polskiej dziewczyny, Wilk, Beton, Sas - z tych, co żywią i bronią, Ciotka - kapitalna mieszczańska kokosz i pokrewne jej duchowo towarzystwo: (sklepikarz Słowikowski, Czterej Panowie, Dwie Panie, prezentuje odmienne, a odosobnione wówczas postawy społeczne. Jakby soczewką ogniskującą losy tej społeczności jest komendant. Piłsudski choć nie bierze bezpośredniego udziału w akcji sztuki, jest w niej ciągle obecny, w czytanych rozkazach, śpiewanej pieśni, triumfie zwycięstwa.

Dopiero ostatnia scena ukazuje wodza. Nie odzywa się jednak, nie wygłasza żadnej kwestii. Czyni tylko gest: salutuje swoją Pierwszą Kadrową. I to wystarcza. Wystarcza że JEST.

Trudno oceniać, czy wymieniać nazwiska aktorów w tym spektaklu, a stanowi to przecież obowiązek recenzenta i krytyka. Wyróżnić trzepa by cały zespół. Jemu zaś należą się tylko gratulacje i niekłamana wdzięczność. Tę zresztą wyraża spontanicznie aplauz widowni.

Ignacy Gogolewski, reżyser "Gałązki rozmarynu" stworzył przedstawienie zwarte, przejmujące, doskonale oddające klimat tamtych lat, lat entuzjazmu i zapału. A potrafił tak pokierować zespołem, że ustrzegł się patosu i taniej propagandy. Współpraca ze znakomitościami jak Waldemar Kazanecki, Andrzej Seroczyński (muzyka), Ryszard Karwucki (choreografia), Jerzy Gorazdowski (scenografia) dała w efekcie sukces będący wydarzeniem teatralnym sezonu. Operowanie dużą grupą na scenie wymaga umiejętności, a z tego zadania wywiązuje się Gogolewski po mistrzowsku, że wymienię scenę bitwy, werbunku powitania Komendanta, sceny krakowskie. Wstrząsające i - jakże polskie - są akcenty "wydzielone" śmierć iskry, poświęcenie sztandaru, spowiedź Betona, ślub Sławy i Juhasa. Żywiołowy "zbójnicki" świeżo kreowanych strzelców może konkurować z choreografią "Mazowsza" czy "Śląska", w w końcu jest to tylko fragment, przerywnik całości widowiska.

Należy wyrazić najwyższe uznanie reżyserowi i aktorom za mistrzowskie dopracowanie każdego szczegółu przedstawienia, które stanowi ozdobę repertuaru teatru "Rozmaitości" w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji