Artykuły

Gruszka dojrzewa w "Lipcu" - porażająco i... wybornie

"Lipiec" w reż. Iwana Wyrypajewa w Teatrze Na Woli w Warszawie. Pisze Krzysztof Rozner w portalu kulturalna.warszawa.

Karkołomne. Tak wypadałoby określić zadanie, jakie przed aktorką Gruszką postawił autor i reżyser Wyrypajew. Nie dlatego, że obsadził ją w monodramie, w którym, jak sam powiada - nie ma nic do grania. I nie dlatego, że kobieta uosabiać ma tam, delikatnie mówiąc, zwichniętego na umyśle mężczyznę zmagającego się z kosmicznym chaosem w nim samym i w bezpośrednio, niczym łajno, oblepiającym go świecie. Ale dlatego, że tekst wiejskiego psychola-paranoika-kanibala (jakiekolwiek przyczyny do takiego stanu go przywiodły) ma jedynie wypowiedzieć. [Wyrypajewowska uwaga wstępna: na scenę wychodzi kobieta; wychodzi tylko po to, żeby wypowiedzieć ten tekst.] Ma posłużyć twórcy jako narzędzie. Instrument. I okazuje się Gruszka dla stworzonej przez Wyrypajewa "partytury", gęsto naszpikowanej makabrą i rosyjskim (błogim dla uszu rdzennego Rosjanina, a i Słowianina - matem) instrumentem perfekcyjnym. Niezawodnym (niedowiarki niech sprawdzają!). O brzmieniu - tak, brzmieniu, gdyż autorski zapis wybrzmiewa niczym pulsująca muzycznymi frazami, miejscami upiorna spowiedź anty-bohatera - a więc instrumentem o brzmieniu niezwykłym. Instrumentem, na dodatek, od którego (podobnie jak w użytym jako przerywnik przeboju - Can't take my eyes off you...) oczy oderwać trudno...

Wykorzystując niekwestionowany urok Gruszki i jej warsztatową sprawność w posługiwaniu się, ściślej operowaniu dźwiękową materią mowy, Wyrypajew łapie nas na haczyk. Dokonuje na nas, nie inaczej - operacji... Dzięki naszpikowaniu tej okrutnej w wydźwięku, ale poetyckiej w formie relacji melodyką, łatwiej przełykamy antybohaterskie wyczyny anty-bohatera. Porwani przez Gruszkę w melorecytację, w rewiry patetycznych, przerywanych ściszonym "słownym murmurando" zaśpiewów, intonacyjnych galopad i równie nieoczekiwanych przychamowań i pauz - nie odrzucamy schizofrenicznych anty-bohaterskich wynurzeń, co więcej - wciągnięci w ich wir - słuchamy oniemiali. Niekiedy reagując krótkim, za chwilę zagadkowym dla nas samych, stłumionym śmiechem. Nie akceptujemy anty-bohatera, ale go i nie potępiamy. I tu (przewrotny?) Wyrypajew ma nas w garści. Gotowych - Gruszkowemu - anty-bohaterowi przyzwolić, by czynił, co tam sobie jeszcze umyśli. A przychodzą mu do targanego prostą filozofią łba podszepty iście szatańskie. Zadźgać - gwoli swoiście pojmowanej sprawiedliwości - irytującego obojętnością sąsiada, poszatkować - gwoli przyczynienia świętości - cerkiewnego batiuszkę (na swoje szczęście zdążyła się zdematerializować i ocaleć obrzydła, beznosa baba!), sprzątnąć - gwoli wygody - podmostowego kloszarda, zeżreć - gwoli walki z absurdem ludowych przysłów - bezdomnego psa, wchłonąć - gwoli miłości jednoczącej ciała - atrybuty uczuć wyższych, czyli serce i dłoń "Żanny z jego dzieciństwa M". Przy czym - co konieczne podkreślenia - nurzając się w zafundowanej przez Wyrypajewa "Lipcowej" estetyce krwistego mięsa i kolorystyce ekstrementno-fekaliowej, jako aktorka Gruszka - per saldo - wychodzi na czysto. Nie jest przecież anty-bohaterem. Ani go gra, ani odgrywa. Mówi tylko jego tekst... ("brzmienie na pierwszym miejscu"; "ważniejsze jak, a nie co"; forma jest sensem" - oto deklarowana przez autora przedpremierowo "Lipcowa" wyrypajewszczyzna!). Ufam, iż pozostając profesjonalistką, potrafi Gruszka zrzucić z siebie rolę i jej bagaż zaraz po zejściu ze sceny... Widz, o ile wrażliwy - uprzedzam - będzie miał trudniej...

"Lipiec" (osobne brawa dla tłumaczki - Agnieszki Lubomiry Piotrowskiej!) z jego anty-bohaterem jawi się jako współczesna anty-bylina, anty-pritcza, tj. rzecz o trudnym do pojęcia i objaśnienia zjawisku, okolicznościach, jako niewyjaśniona do koniuszka baśń. I jest "Lipiec" taką - mroczną a wciągającą - baśnią o duszy ludzkiej. Duszy do cna ubrudzonej, pragnącej oczyszczenia. Dla obeznanych z rosyjską kulturą i literaturą Wyrypajew pobrzmiewa i Dostojewskim (najbardziej pasują tu schwytany w sieć obłędu Iwan Karamazow i filozofujący, poraniony losem Smierdiakow), jak i Jerofiejewem (z nietrzeźwiejącym Wienieczką, w pociągu z Moskwy do realnych, a przecież mitycznych, utopijnych Pietuszek). Wariactwo - zda się ustami Gruszki sugerować Wyrypajew - to nie choroba. To raczej stan ducha, którego prędzej czy później doświadczamy wszyscy. Jeśli tylko demony wyobraźni i złośliwe biesy naszego drugiego ja uzmysłowią nam kuszącą konieczność zakwestionowania nużącego w dotychczasowym swym kształcie świata.

Śniony w przytomności naszej "Lipcowy" sen wariata - prostaczka skrzyżowanego z Hannibalem Lecterem, jego opowieść odrealniona, a przez pryzmat owego odrealnienia - wbrew pozorom - wystarczająco rzeczywista, ocierająca się zarazem o sen-jawę, ma smak... gruszki. Karoliny Gruszki. Trzymam za nią kciuki. By mogła spełnić się i dojrzewać jeszcze w innych, poza "Lipcem", teatralnych "miesiącach", w innych, poza Wyrypajewowym, "reżyserskich sadach". By spijała miód z przyszłych owoców swego aktorskiego trudu, pamiętając - za wyrypajewowską konkluzją, że ...w lipcu miodu - nie ma... Chociaż nektar na miód pracowite pszczółki w lipcu właśnie zbierają. Trzymam kciuki za Gruszkę, o której David Lynch (wystąpiła w 2006 roku w jego "Inland Empire") powiedział, że zdolna jest do zagrania wszystkiego. Że zdolna, wierzę. Oby tylko zdolności było jej dane spożytkować. W pełni i wszechstronnie.

Zderzenie kruchej postury i delikatnej urody aktorki z gigantycznym, pojemnym jak wielopudowy wór, monologiem pokiereszowanego psychicznie biedaczyny bożego (usiłującego po swojemu "konsumować" rzeczywistość-nierzeczywistość) przynosi efekt wstrząsający na tyle, że po wyjściu z teatru od doznań i emocji otrząsamy się dłużej niż zazwyczaj. Z paromiesięczną przerwą, oglądałem "Lipiec" dwukrotnie. I za każdym razem udało się Gruszce wbić w recenzencką łepetynę pytania niebłahe: - Czy, zanim drzemiące w nas zło dopadnie już, zawładnie i otumani, z góry skazani jesteśmy "na pożarcie" i samounicestwienie? Czy, aby dotrzeć do trzewi duszy, nieodzowne jest ubabranie się, powalanie, złachmanienie, ześcierwienie? Czy droga do sedna samoświadomości musi wieść jedynie przez ciemny las?... I co staje się z dobrem, w które nas - jakże niedoskonale - jakaś siła wyższa (?), stwórca (?) rzekomo wyposaża?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji