Artykuły

Sentymentalny Czechow i Molier bez peruki. Jak kochać, wujaszku Wania?

W ostatniej scenie "Wujaszka Wani" na scenie Teatru Polskiego we Wrocławiu, kiedy długo milcząca Sonia gwałtownie wybiega za odjeżdżającym Astrowem, a potem wraca jak zbity pies i słychać dzwoneczki oddalającego się wozu - trudno odgonić rozczarowanie. Banał sytuacyjny, banał uczuciowy, zda się rażąco niegodny i autora, i inscenizatora, i teatru. A przecież tkwi zarówno w logice tekstu, jak i w konsekwentnie przyjętej poetyce spektaklu. Jaki więc popełniono błąd?

Dzisiejszy teatr ma kłopoty ze sferą emocjonalną. Z jednej strony usilnie dąży do tego, by spektakle były nasycone namiętnościami, by przemawiać do publiczności poprzez podwyższoną temperaturę konfliktów, nastroje i, jak się chętnie mówi, "klimaciki". Z drugiej strony owe emocje nie mogą byc ewokowane zbyt po prostu - ponieważ grozi wówczas slizg w melodramat, od którego współczesna sztuka, owszem, nie stroni, ale bierze go w wyraźny cudzysłów. Trzeba więc zadbać o atrakcyjnośc spektaklu, rozkręcic kalejdoskop obrazków, uzyć wideoklipowej techniki montazu, by rozbuchaną formą przykryc prostotę przedstawianych uczuć, ubozyznę towarzyszących im mysli. Ta recepta: niewyszukana zawartość emocjonalno-intelektualna w fajerwerkowej oprawie przyniosła w ostatnich sezonach sukcesy modnym inscenizatorom; nie napiszę którym, bo i tak sądzą (niesłusznie), że się do nich uprzedziłem.

U Jerzego Jarockiego nie ma mowy o jakimkolwiek przykrywaniu treści widowiskiem; forma jest, jak zwykle u tego twórcy, oszczędna i służebna. A jednak kłopot z głębokością uczuć i jego spektaklu przecież nie omija.

Inscenizator konsekwentnie okroił tekst Czechowa. Zniknęło niekończące się filozofowanie bohaterów dramatu, przysłowiowe pytanie: "jak żyć, wujaszku Wania". Rozmyło się społecznikostwo doktora, namiętny wykład o lasach bezpowrotnie wyniszczanych przez cywilizację. Jarocki nie zamierzał długo zatrzymywać się nad beznadzieją egzystencji mieszkańców prowincjonalnego majątku, pokazał ich marazm w krótkiej migawce. Jakby mu było spieszno do wątków miłosnych, które uznał za jedyny istotny motor spektaklu! Zadbał o klimat intymnego roznamiętnienia nocnych wyznań Heleny i Soni, cyzelował obcesowe, ośmielone wódką spojrzenia i gesty mężczyzn. Niespełnienie owych namiętności kulminowało za dnia awanturą do reszty druzgoczącą chwiejną równowagę. A finał zajścia, pełen rozstań i rozczarowań, został wciśnięty do ciasnego "biura" Soni i wujaszka, kontrastującego z pootwieraną, pełną powietrza przestrzenią nocnej części pierwszej i dziennej drugiej. Jakby klęska miłosnych nadziei owocowała klaustrofobią, jakby przegranych przygniotły ściany i sprzęty Wojnicówki.

Nie pierwszy raz oglądamy w spektaklach Jarockiego tak "mówiącą" przestrzeń; podobnie było choćby w "Płatonowie" w tymże wrocławskim Polskim. Aliści jest też jedna różnica - fundamentalna. W "Płatonowie" był niepokój, niepewność, szamotanina otoczonego wianuszkiem rozerotyzowanych kobiet tytułowego bohatera, który na pytanie, co go boli, odpowiadał: "Płatonow mnie boli". W "Wujaszku" natomiast, by tak rzec, nikt nikogo nie boli! Ot, dwójka pięknisiów wystawia do wiatru dwójkę nieudaczników. Astrow Wojciecha Kościelniaka zdaje się rozleniwionym, opitym kocurem, Helena Haliny Skoczyńskiej biega boso i w ponętnej bieliźnie po domu; oboje wiedzą, że to już ostatnie pięć minut, że za chwilę zestarzeją się bezpowrotnie.

Na prawdziwy romans nie starczy im jednak energii, a na szczyptę litości wobec odtrącanych adoratorów nie mają cienia ochoty. Ci zresztą nie liczą na wiele. Zakompleksiona Sonia Jolanty Fraszyńskiej ogranicza się do tęsknych spojrzeń, pełnych nadziei i zrezygnowanych równocześnie; Wania Krzysztofa Dracza po paru kanciastych próbach nawiązania flirtu zrezygnuje nawet i z tego. W scenie strzelaniny reżyser zadba, by po każdym wystrzale sypało się z hukiem szkło zbitej w oknie szyby, jakby chciał przekonać, że w tym świecie, w którym każde działanie zda się spętane niemożnością, każdy gest zawisa w pół drogi i każda namiętność idzie na marne - przynajmniej teatralny rewolwer nie jest atrapą.

Ale jak i czego współczuć ludziom, których życie stało się tylko atrapą?

Współczucie w dobrym gatunku nie jest w teatrze towarem ani łatwym, ani tanim. Parę dni przed wrocławską premierą interpretację klasycznej "Szkoły żon" przedstawił w Narodowym Jan Englert. Wymyślił sobie teatralną trupę, która gra odwieczną krotochwilę o podstarzałym lubieżniku, wystrychniętym na dudka przez wychowankę i jej amanta, własnoręcznie wykonując przy tym w intermediach instrumentalne uwertury Macieja Małeckiego. Jest miło, konwencjonalnie i lekko aż do chwili, gdy do szefa trupy, występującego w roli Arnolfa, dotrze całkiem niemarkowane okrucieństwo tego upokorzenia, jakie Bogu ducha winnemu, uczciwie zakochanemu durniowi funduje para bezlitosnych w miłosnym egoizmie młodych. Aktor - gra go sam Englert - rwie konwencję, wychodzi z roli, ściąga z głowy perukę, słowa, które wypowiada, nie należą już do postaci, którą odtwarzał. Machina komediowego widowiska zacina się i staje, nie ma już mowy o beztroskim muzykowaniu. Aktorzy bez większego powodzenia próbują przynajmniej dociągnąć fabułę do końca, omijając wykonawcę głównej roli, siedzącego w tępym stuporze na środku scenicznego podestu, zapadniętego w swój ból.

Kogo jednak ten ból poruszy? W "Szkole żon" tkwią elementy autobiograficzne; Molier miał okazję doświadczyć, jak się czuje mężczyzna obdarzony nieoczekiwanie porożem. Aliści jego Arnolf był przede wszystkim z farsy! Dramat dopiero przebijał się przez wygłupy z kijami i kopniakami, ścinając rozbawienie. Englert tymczasem cierpienie Arnolfa wyłożył widzom na łopacie, rozbijając zabawę w drobny mak. Domagał się współczucia natarczywie i niedelikatnie, po żebracku, czym skutecznie przekreślił szanse swego bohatera na przychylność widowni. Bo czego tu współczuć tej zadowolonej z siebie, niezbyt ciekawej postaci? Że się nieszczęśnik źle zakochał i dostał po nosie? Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało, mówi się w innej komedii Moliera.

Które to powiedzonko w pewnym sensie stosuje się też i do bohaterów wrocławskiego "WujaszkaWani". Jarocki jak zawsze precyzyjnie i skrótowo, w zgęszczeniu szkicuje tło przedstawianego dramatu. Oglądamy serię świetnych epizodów ze służalczym Andrutem Zygmunta Bielawskiego na czele. Idealną scenerię wydarzeń stanowi dom zaprojektowany przez Jerzego Juka-Kowarskiego, zbyt obszerny, pełen zakamarków, pusty jak jego mieszkańcy. Może jednak zbyt natrętnie, zbyt jednoznacznie pusty? Inscenizator nie daje szans zobaczyć w pierwszoplanowych postaciach czegokolwiek poza ich zawodem miłosnym: jakichkolwiek dążeń, wzruszeń, refleksji, jakichkolwiek (choćby ledwie uchwytnych) ambicji, aspiracji, marzeń. Redukuje emocjonalny świat spektaklu do jednej tylko sfery. Zgoda, podstawowej: u Czechowa niespełnieniem uczuciowym podszyte jest właściwie wszystko. Trudno jednak, by materiał zredukowany wyłącznie do podszewki zyskał zainteresowanie i aprobatę miłośników kunsztownych tkanin!

Zwłaszcza że, jako się rzekło, opowieści, jak to uboga acz uczciwa służąca zakochała się beznadziejnie w zblazowanym lekarzu, a prowincjonalny kancelista wzdycha bez powodzenia do gwiazdy ze stolicy, mamy na kopy we współczesnej kulturze popularnej. Tyle że krajobrazy, w których się te fabuły toczą, są bardziej kolorowe, aktorzy o wiele śliczniejsi i mówią przeważnie po hiszpańsku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji