Artykuły

Poszukiwania inscenizatorów

TEATR TV nie zasypuje widowni nadmiarem premier, te jednakże, które zaprezentowano w ostatnim czasie, zasługiwały na baczniejszą uwagę. Miały one - mimo różnic - pewien wspólny mianownik, świadczący o poszukiwaniach warsztatowych. Dowiodły, ze wciąż jeszcze będą przybywać nowe argumenty i przyczynki do zagadnienia estetyki widowiska telewizyjnego; jest to dyskusja nie zamknięta, możliwości jest wciąż wiele.

Myślę o "Pogardzie" wg A. Moravii, inscenizowanej przez Andrzeja Łapickiego w krakowskim ośrodku TV, o "Horsztyńskim" J. Słowackiego w ujęciu Ignacego Gogolewskiego, wreszcie o "Wielkim człowieku do małych interesów" Fredry w ujęciu Krystyny Meissner.

Telewizja jest środkiem (niektórzy powiadają: medium) realistycznym. Inaczej mówiąc: jest najsilniejsza, najbardziej sugestywna wówczas, gdy argumentuje prawdą wyrazu. Oczywiście - żadnej sztuce nie odbiera ona przez to znamion swoistej, artystycznej "sztuczności". W tym sensie zarówno "Horsztyński", jak i "Pogarda", przy wszystkich oczywistych powiązaniach z realiami społeczno-kulturowymi swego czasu i miejsca, pozostają także w telewizji scenariuszami dramatów wymyślonych przez pisarzy.

Bywało jednak, że Teatr TV ową sztuczność jeszcze mocniej podkreślał, co raziło zwłaszcza w inscenizacjach klasyki i tekstów współczesnych, dziejących się w sceneriach egzotycznych: budowano w studiu sztuczne miasta, zamki i ogrody z dykty i papieru, bywało też, że mur Elsynoru, o który oparto halabardę, chwiał się jak osika a kamienna posadzka krużganków dudniła pod krokiem Hamleta, jak źle zrobiona drewniana podłoga.

W "Pogardzie" Łapicki użył studia TV na zasadzie paradoksalnej: wystąpiło w roli studia; pozostałe sekwencje realizowano w plenerach na tle autentycznej architektury krakowskiej, zdolnej zastąpić włoską. W "Horsztyńskim" Gogolewski zarówno wnętrza, jak i plenery zrealizował w scenerii autentycznie XVIII-wiecznej architektury pałacowej i dworkowej.

Nie przeniosła się do podobnego dworku Krystyna Meissner, realizując "Wielkiego człowieka": pozostała w studiu, zrezygnowała jednak z budowy kulisowych zastawek dekoracyjnych na rzecz niemal nadrealistycznego nagromadzenia gratów, autentycznych sprzętów, martwych i żywych rekwizytów, co z dużym prawdopodobieństwem oddało atmosferę zbzikowanej rezydencji Ambrożego Jenialkiewicza; duży w tym był wkład scenografki, Małgorzaty Spychalskiej.

OWE innowacje (zresztą względnie nowe, bo sporadycznie wcześniej stosowane, o czym pisaliśmy np. z okazji sztuki Rozowa) okazały się mocnymi atutami serii niedawnych premier: uprawdopodobniony plan realizacyjny stwarzał nowe, przynajmniej w Teatrze TV, szanse aktorom (trzy przedstawienia, a tak wiele znakomitych ról!), reżyserom obrazu, a przede wszystkim widowni, która dramatu, mającego przemawiać prawdą i siłą wyrazu, nie musi śledzić w zastawkach zbędnych umowności. I co jeszcze było istotne: uniknęli twórcy tych widowisk bałaganu fakturowego w samym obrazie - w łączeniu scen studyjnych, zapisanych na taśmie magnetycznej, ze zwykle gorszymi jakościowo plenerowymi "wstawkami" w technice filmowej. Był to także plus dla "Pogardy" i "Horsztyńskiego", zarazem jednak i temat na inną okazję: jednorodność obrazu i jego kulis dźwiękowych - o tym warto pomówić szerzej.

CO zaś, co jest banałem w takich omówieniach, a czego uniknąć nie sposób, to pochwały aktorów. Są oni największym bogactwem naszego teatru, ale czy nie większym jeszcze bogactwem telewizji? Nie ma tu miejsca na obszerniejsze analizy, ale przypomnijmy przynajmniej świetną obsadę "Pogardy": Teresę Budzisz-Krzyżanowską, Jana Nowickiego, Andrzeja Łapickiego i nawet "debiutanta" Andrzeja Wajdę, który prosto, niejako prywatnie, bez silenia się na szukanie specjalnych środków, zagrał rolę reżysera - po trosze kabotyna, po trosze genialnego intuicjonisty. Przypomnijmy niezwykłe w wyrazie, pełne prawdy i zarazem tak biegunowe kreacje Władysława Hańczy (Horsztyński) i Andrzeja Szalawskiego (Kossakowski) w "Horsztyńskim", a obok znakomitego Sforkę Kazimierza Dejunowicza. Przypomnijmy wybornego bęcwała Jenialkiewicza w ujęciu Bronisława Pawlika.

Osobno kilka słów o ryzyku: najwięcej ryzykował Gogolewski, który do roli Szczęsnego wybrał bardzo młodego, debiutującego aktora, Krzysztofa Kołbasiuka. Mniej Łapicki, który zapewne wiedział i godził się z tym, że Budzisz-Krzyżanowska podniesie intelektualnie i duchowo postać Emilii, u Moravii dość trywialną. O ile przecie doświadczona, świetna aktorka przekonała nas, o tyle debiutant w swej opowieści "wahającej się myśli" więcej uwagi skupiał na pokonywaniu oporów własnego ciała, niż na wyposażeniu wewnętrznym postaci. Nie jest jednak bynajmniej pozycją straconą, o czym zaświadczyło kilka scen, a także sposób mówienia tekstu.

Wreszcie pozostali młodzi: Ewa Dałkowska i Joanna Żółkowska, (Aniela i Matylda w komedii Fredry) oraz Anna Szczepaniak (Amelia w "Horsztyńskim"), wreszcie Piotr Zaborowski (Karol w "Wielkim człowieku") - należy im się także dobre słowo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji