Nadzieja i rozpacz
Od momentu, kiedy Włodzimierz Niemirowicz-Danczenko przy współpracy Konstantego Stanisławskiego wprowadził do repertuaru MCHATU-u "Trzy siostry" Czechowa, sztuka ta nie schodzi z desek scenicznych całego świata stanowiąc fundament teatru realistycznego i psychologicznego zarazem. Tajemna jest siła emocji i uczuć zawarta w "Trzech siostrach", która tym bardziej zdumiewa, gdyż jej oddziaływanie daleko wykracza poza historyczny kontekst i konkret. Jest więc sztuka ta - mówiąc banalnie - ponadczasowa, co w tym przypadku oznacza, ze genialnie określa kondycję ludzką zderzoną z bezwzględnie działająca machiną czasu. Prawdy tej doświadczyć może widz warszawskiego Teatru Współczesnego, w którego repertuarze znajdują się właśnie "Trzy siostry". Sztukę na nowo przełożył i wyreżyserował dyrektor teatru, Maciej Englert.
Warszawskie przedstawienie zdaje się nie akcentować kulturowego i politycznego tła opowiadanych wydarzeń, mimo że realistyczna scenografia Krystyny Zachwatowicz ze smakiem oddaje atmosferę mieszczańskiego domu schyłku XIX wieku, scenografia jakżeż różna od tej sprzed kilku lat, którą w Teatrze Śląskim zaprojektował Krzysztof Pankiewicz przytłaczając bogactwem i przepychem i tak już żałosne postacie sceniczne. W inscenizacji Macieja Englerta ważniejsze od historycznego i filozoficznego rodowodu postaw ujawnionych u Czechowa, jest pokazanie procesu, w którym człowiek zmierza od nadziei ku rozpaczy. Stąd pierwszy akt nie zapowiada późniejszych wydarzeń. Wiara trzech sióstr: Olgi, Maszy i Iriny, w to, iż wyjadą do Moskwy i odmienią przez to swój los, wydaje się zupełnie naturalna, a w każdym razie - jeszcze nie żałosna. Gorycz, jaka się w nich czai, jest póki co ledwie zauważalna. Widz jeszcze nie wie, że wszystkie postacie zaludniające ten prowincjonalny światek, są w gruncie rzeczy zdemoralizowane i małe. Dopiero mozolny i zatruwający życie bieg czasu czyni, iż nadzieja z wolna przeradza się w rozpacz. Spektakl nabiera czarnych barw.
Godna podkreślenia jest konsekwencja, z jaką aktorzy zwracają uwagę na wyrażanie przemian dokonujących się w bohaterach. To największa wartość tego przedstawienia. Oto Irina w wykonaniu świetnie zapowiadającej się Katarzyny Figury (tę młodą aktorkę mieliśmy niedawno okazję oglądać w telewizyjnej "Fedrze"); jej młodzieńczy, promieniujący na wszystkich bohaterów, bezpretensjonalny witalizm w miarę upływu lat przemienia się w bolesne zwątpienie. Wyraz tego znajdziemy nie tytko w tonie jej głosu, ale także w ruchach i działaniach, coraz bardziej przygaszonych, niepewnych, tak że zdaje się, iż Irina staje się "nieobecna".
Znakomita jest Olga Mai Komorowskiej. To bodaj najlepsza rola tego przedstawienia, co jest tym ważniejsze, że wydawać by się mogło, że Komorowska, zważywszy na jej emploi, "powinna" zagrać Maszę. Komorowska obdarzyła Olgę subtelnym ciepłem, które - jeśli trzeba - nabiera cech już nie siostrzanych, a matczynych. Bo Olga cierpi nie tylko dlatego, że sama czuje się nieszczęśliwa i przegrana. Ona cierpi przede wszystkim dlatego, że widzi nieszczęścia swych najbliższych. W tej sztuce, w której przecież tak mało "się dzieje" tym ważniejsza jest "akcja" tocząca się w człowieku. Olga jest tak głęboko mądra i subtelna, że nie epatuje swym cierpieniem. Niemniej - i to jest przejmujące - nie potrafi ukryć tego szczególnego rodzaju zmęczenia, które jej nie opuszcza ani na chwilę.
Nieco blado wypadła Marta Lipińska w roli Maszy. Zabrakło mi tutaj owej tajemniczości i zagadkowości tej postaci. Zabrakło jadu i sarkazmu, który cechuje ludzi uzurpujących sobie prawo do cierpienia i z tego czerpiących przekonanie o własnej wyższości. Przyznać jednak trzeba, że Lipińska jest bardzo dobra wtedy, gdy każe Maszy desperacko rzucić się w objęcia Wierszynina, a scena rozstania należy do najpiękniejszych w przedstawieniu. Podobnie - mieszane odczucia wywołała we mnie gra Marii Pakulnis w roli Natalii, bratowej tytułowych trzech sióstr. Tu proces przemiany postaci ukazany został najpełniej, choć środki jakich użyła Pakulnis wydały mi się zbyt ostre: z zanadto głupiutkiej pannicy Natalia przemienia się w despotyczną panią domu (dobra scena napadu furii na widok siedzącej przy stole niańki Anfisy, granej przez Antoninę Gordon-Górecką).
Wszystkie role męskie zaś zbudowane zostały tak, by skompromitować poszczególne postacie. Andrzej Prozorow (Adam Ferency), mąż Natalii a brat Olgi, z pełnego ambicji i wiary w siebie młodego naukowca przedzierzga się w podtatusiałego urzędnika, który z pełną premedytacją okłamuje samego siebie, wmawiając sobie, iż jest z życia zadowolony. W gruncie rzeczy wygląda niemal groteskowo pchając przed sobą wcale nie symboliczny wózek, bądź też przeprowadzając swoistą autoterapię w rozmowach z głuchym Fierapontem (Henryk Borowski). Równie żałosny jest Kułygin (Józef Konieczny), który udaje, że nie dostrzega zdrady Maszy, a i Wierszynin (Ryszard Barycz), w którym tak beznadziejnie zakochała się Masza, jest człowiekiem banalnym, mogącym zaimponować w towarzystwie jedynie tu, na prowincji.
Na szczególną uwagę zasługują dwie role: Tuzenbach Krzysztofa Wakulińskiego i Czebutykin Czesława Wołłejki. Pierwszy z nich to baron, który zaiste uosabia dekadentyzm epoki. Jest źle ubrany, brzydki i pokraczny. Kiedy "filozofuje", przedziwnie i w niekontrolowany sposób porusza obiema dłońmi. Nie musi pozować - on jest tragicznie śmieszny, tak jak śmieszna i problematyczna jest jego wiara w sens pracy. Kiedy pójdzie na pewną śmierć (pojedynek z Solonym granym przez Grzegorza Wonsa), będzie to heroizm prawdziwie odarty z patosu. Natomiast lekarz wojskowy Czebutykin w wykonaniu Wołłejki jest sympatyczny. Ale to nieledwie pozór. W gruncie rzeczy jego autoironia jest nieustannie ponawianym aktem rozpaczy.
Właśnie w role Wołłejki, Wakulińskiego i Komorowskiej najrzetelniej wmontowany został ten stan ducha, który Rosjanie nazywają "skuką", a który w nie oddającym właściwego sensu tłumaczeniu, oznacza nudę. Niemniej owa "skuka" winna nieodparcie emanować ze sceny. Zabrakło w przedstawieniu Teatru Współczesnego właśnie tego niedefiniowalnego poczucia beznadziei i pustki, tak charakterystycznego rosyjskiego "skowytu duszy".