Cielesność fikcji
"Miłość na Madagaskarze" w reżyserii Zbigniewa Brzozy to spektakl o magii starego kina. I fascynacji filmową fantazją, która bywa równie realna jak życie.
Sztukę Turriniego czyta się jak scenariusz filmowy. Zdziwaczały właściciel starego kina Rittner (Stanisław Brudny) wyrusza w podróż do Cannes, by nakłonić kilku podejrzanych osobników do zainwestowania w film Klausa Kinskiego. Gwiazdor potrzebuje pieniędzy na opłacenie kliniki, w której powoli umiera. Nie zagra już żadnej roli.
Brzoza opowiada historię filmowymi cytatami i nasyca przedstawienie trudno uchwytną magiczną aurą. W uśpionym holu hotelowym wita Rittnera właściciel, wynaturzony jak bohaterowie Lyncha, których kalectwo ma w sobie zawsze jakąś tajemnicę. Aniołek stróż (Maria Peszek) pokazuje się za każdym razem w innej konwencji filmowej. Gangsterzy strzelają do siebie, ale podnoszą się ze śmiechem, ratowani prawami fikcji. Do pokoju bohatera przychodzi aktorka (Stanisława Celińska) - i przez bardzo krótką chwilę dwoje podstarzałych ludzi o zmęczonych twarzach i przegranych życiorysach staje się parą kochanków z "Casablanki". Przygoda Rittera ma charakter filmowy, bo dzieje się tylko w jego wyobraźni. Bohater nigdzie nie wyjeżdża, nigdy nie przyjaźnił się z Kinskim - tkwi w holu swojego kina, zastygając na długie godziny niczym stary, zużyty mebel. W rzeczywistości, którą zamieszkuje Ritter, mieszają się prawdziwe wydarzenia z filmowymi obrazami, zaciera się granica realności. Bohater odwrócił się kiedyś od chorej kobiety: w filmowym marzeniu podejmuje inną decyzję i przeżywa na Madagaskarze miłość swojego życia.
W finale postacie z podróży maszerują w rytm muzyki z filmu Felliniego w sali projekcyjnej, niejako w umyśle Rittera. Nagle wdzierają się w realną przestrzeń i niepostrzeżenie zabierają ze sobą tego, w którego wyobraźni ożyli. W ciszy wyświetlana jest pusta taśma, na której skończył się film. Delikatne, a zarazem wyraziste zobrazowanie śmierci zamyka w pięknej fantazji to, co nieodwracalne.