Artykuły

Peszek liczy do tysiąca

Policzę do tysiąca i się zastrzelę - mówi bohater spektaklu "Nareszcie koniec". Liczy i...

Scena - to ograniczona czarna przestrzeń, oświetlona pojedynczą żarówką. Mężczyzna w czarnym garniturze spędza tu ostatnie dni (godziny?, minuty?) swego życia. Rzeczywiście liczy do tysiąca, przykładając do czoła pistolet. I opowiada o sobie.

Tak zwane życie

"Nareszcie koniec" to opowieść o lęku przed życiem, o nienawiści do życia, o pogardzie dla niego. Także o lęku przed sobą, nienawiści do siebie i pogardzie dla siebie. Bohater pragnie śmierci. Życie jest dla niego fałszem, udawaniem, kłamstwem, nakładaniem masek. Nic naprawdę się w nim nie zdarzyło. Zdradzał żonę, zmieniał poglądy rękawiczki, wyłącznie z przekory bronił tych, których inni potępiali, przepisywał artykuły z zagranicznych gazet i podpisywał je własnym nazwiskiem... A konsekwencje?

Konsekwencje wcale go nie obeszły. Żona odeszła, czytelnicy jego artykułów śmiali się z niego, śmiechem wybuchali też słuchacze przemówień. Ale ani jego czyny nie miały dla niego żadnego znaczenia, ani ich oddźwięk. W którymś momencie pojawiło się uczucie oglądania siebie z zewnątrz. A tak zwane życie trwało.

Wygląda to na opis chorobowego, schizofrenicznego przypadku rozdwojonej osobowości ze skłonnościami samobójczymi. Ale czy rzeczywiście? Czy autor sztuki Peter Turrini nie opisuje przypadkiem psychicznej kondycji człowieka końca dwudziestego wieku? Może rzeczywiście większość z nas to schizofreniczne przypadki ze skłonnościami samobójczymi? Ludzie zalewani morzem informacji, morzem obrazów, morzem sytuacji. Ludzie zawieszeni między rzeczywistością i fikcją mediów, sztuki, cudzych opowieści. Ludzie ambiwalentni. Ludzie relatywni. Człowiek zagubiony i piekielnie samotny. Niektórzy nie myślą na ten temat. Dają się ponieść fali tzw. życia. Inni mają pełną, bolesną świadomość sytuacji jak bohater monodramu.

Prawdziwa wydaje im się tylko śmierć. Śmierci pragną między innymi dlatego, że potem będzie... cisza. Natłoku dźwięków, głosów, żądań... - nie da się już wytrzymać.

Turrini przewrotnie odwraca tradycyjny porządek rzeczy. Przecież ludzie zawsze bali się śmierci. Ludzie pragnęli życia.

To wszystko

Czarny pokój, żarówka, kilka worków ze śmieciami wyciągniętych z sąsiedniego pomieszczenia, wśród śmieci gazety, wieszaki, fotografie. Człowiek w garniturze. Rewolwer. To wszystko? Wszystko. Nic więcej nie ma.

Fotografia ukochanej kobiety zostaje spalona. Liczenie dobiega końca. Pada strzał. Koniec spektaklu.

Nareszcie koniec

Podczas przedstawienia toczył się rodzaj gry między aktorem i widzami. - Czy się pomyli w liczeniu? - szeptano w fotelach. - O rany! - padł komentarz, kiedy bohater zapowiedział, że zaczyna liczyć od początku. Myślę, że nie o taką relację-spekulację powinno chodzić w tym przedstawieniu. Jeśli jednak taki był zamysł twórców (reżysera Zbigniewa Brzozy i aktora Jana Peszka), to ten monodram jest po prostu jeszcze jedną fikcyjną opowieścią o fikcyjnym życiu -jak to zazwyczaj bywa w teatrze. Ale rzecz w tym, żeby z tej fikcji rodził się śmiech albo groza. Żeby teatr coś w nas budził, coś nam uświadamiał. W tym spektaklu jest jakieś pęknięcie: dramaturgiczne, inscenizacyjne, a może ludzkie... Trudno mi ocenić, czy zamierzone czy przypadkowe.

W poniedziałek w Teatrze Polskim nie zbudowało się prawdziwe skupienie, prawdziwe napięcie. Kiedy aktor doliczył już do tysiąca, padł strzał. Zgasło światło. A widzowie z poczuciem ulgi stwierdzili: nareszcie koniec. Tak, jak robi to wielu z nas pod koniec dwudziestego wieku. Kończy się film, przedstawienie, praca, miłość... Kończy się życie. To wszystko.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji