Czechow czy mystic pizza? (fragm.)
Pułkownik Wierszynin jest zmęczony. Przychodzi do sióstr Prozorowych i ciska się ciężko na fotel nie czekając na zaproszenie. Filozofuje ze swadą na siedząco, otoczony wianuszkiem (stojących oczywiście) gospodyń. Z kąta odpowiada mu na jakieś pytanie kapitan Solony też, rzecz jasna, nie wstając, przez ramię, niedbale. Oficerowie zebrani na imieninach córki nieżyjącego dowódcy zachowują się jak maturzyści na prywatce. Czyli zgodnie z jedyną prawdą, jaką teatr chce znać: dzisiejszą.
Realizatorzy "Trzech sióstr" w warszawskim Powszechnym nie tylko w najmniejszym stopniu nie czują obyczajowego kolorytu epoki w jakiej toczy się akcja sztuki (nic w tym dziwnego, taki ahistoryzm jest dziś nagminny). Gorzej, że nie rozumieją elementarnej konstrukcji przedstawianego universum. Świat portretowanego przez Czechowa garnizonowego miasta na rosyjskiej prowincji jest bowiem nade wszystko światem drobiazgowo uporządkowanym i do obrzydzenia przewidywalnym. Herbatki, pogaduchy, żarty, umizgi toczą się wedle pozornie swobodnego, a w rzeczywistości dość sztywnego rytuału, który szczelnym gorsetem krępuje życie, czyniąc dzień podobnym do dnia, święto do święta. I blokując wszystko, co się z tej sztywnej rutyny wyłamuje: skrywane marzenia, aspiracje, tęsknoty, namiętności. Podstawowym źródłem napięć u Czechowa jest mozolne rozsadzanie owego gorsetu przez szukające ujścia uczucia - tak skuteczne w procesie niszczenia, jak woda drążąca tamę. Można, owszem, ten gorset wyrzucić do kosza. Rezultatem będzie dokładnie to, co osiągnęła Agnieszka Glińska w swym warszawskim spektaklu: zbiorowość beznadziejnych wałkoni, wynudzonych i nudzących się wzajem. Klepiących jak papugi "do Moskwy, do Moskwy", co publiczność kwituje śmiechem - zrozumiałym, skoro wyciekła z okrzyku nostalgia, została głupota. Solony (Jacek Braciak) zachowuje się jak podrostek małpujący chmurnych kochanków, w uniwersyteckie aspiracje Anrzeja (Sławomir Pacek) nikt nie uwierzy. Nieszczęsna Masza (Katarzyna Herman) ma do wyboru gogusiowatego męża (Piotr Kozłowski), z którego profesora gimnazjum uczyniono najwyraźniej przez pomyłkę, oraz Wierszynina: wyleniałe chamidło, któremu Piotr Machalica z niepojętym okrucieństwem odejmuje wszelki męski wdzięk. Może więc nic dziwnego, że kobieta miłosne cierpienie objawia histerycznym tarzaniem się po podłodze: jacy amanci, taki afekt. W scenie, w której u Czechowa Oldze odbierało głos chamstwo nuworyszki, Dorota Landowska drze twarz, aż miło. Co w sercu, to wywrzeszczeć. A że przy okazji to, co w sercu, traci wartość?
Bronią się w tym spektaklu Władysław Kowalski (w monologu pijanego doktora), Anna Moskal jako Irina (świeżością debiutantki pokrywająca niedostatki warsztatu) i nade wszystko Agnieszka Krukówna - przebojowa Natasza, ze sceny na scenę krzepnąca, dojrzewająca. Nigdy ta obrzydliwa w oryginale postać nie zdała się tak nieomal sympatyczna. Może dlatego, że bardziej niż inni jest na miejscu w tym Czechowie przeszczepionym w świat spłaszczony do wymiarów telewizyjnego ekranu. W tym Czechowie, którego bohaterów nie stać już na skrywanie uczuć, na wewnętrzne walki, na godność, w Czechowie odartym z intymności i tajemnicy. Nie przeczę: zgodnym z duchem czasu, jeśli stan tego ducha mają określać wewnętrzne dylematy kelnerek z amerykańskich pizzerii. Może jednak nie trzeba składać mu od razu daniny ze wszystkiego, co ma smak subtelniejszy niż pizza margherita?