Bliskość
Akcja toczy się w pasie przestrzeni, ograniczonym z dwu stron rzędami foteli widowni, ciągnącym się niczym długa, szeroka ścieżka od drzwi foyer do sceny, by tam rozszerzyć się: teraz przypomina taras czy może pokój otwarty na ogród, wyodrębniony nieco wyższym poziomem podłogi. Wzdłuż "ścieżki", czyli bliżej foyer, "rosną" prawdziwe brzozy. Między nimi stoi niewiele mebli - szezląg, stolik nakryty koronkową serwetą, kanapa. Gdy trzeba, sugerują, że jesteśmy w domu, lecz bliskość brzóz pozwala w każdej chwili uciec od prostego realizmu. Czym bliżej sceny, tym więcej sprzętów: fortepian - zagrają na nim Tuzenbach, Masza, Irina; szafa - Olga wyciągnie z niej sterty ubrań dla pogorzelców; tapczan Olgi, schowany za szafę, parę krzeseł, parawan, wreszcie w głębi na podwyższeniu - stół zastawiony imieninowym poczęstunkiem. Aktorzy wyłaniają się z różnych kątów: i od strony kulis - z wnętrza domu, i od foyer - z dworu. Niemal ocierają się o widzów siedzących wzdłuż całej osi foyer-scena, obserwujących wszystko na wyciągnięcie ręki.
Wystawiano "Trzy siostry" eksponując w detalach znajomość realiów i koloryt epoki (Stein) albo budując spektakl wbrew tradycji grania i nawet wbrew intencjom autora (Nekrośius). Zdarzało się, że widzowie chodzili nie na "Trzy siostry", a "z wizytą do sióstr Prozorow", odnajdując tam klimat bezpieczeństwa i ułudę rzeczywistości (Stanisławski i Niemirowicz-Danczenko). Pomysł z graniem wśród publiczności siedzącej na scenie też nie jest nowatorski (by wspomnieć niedawną realizację Krzysztofa Babickiego z gdańskiego Teatru Wybrzeże). Ale to nie pomysł, lecz przednie aktorstwo sprawia, że w Teatrze Jaracza widz odnosi niezwykle silne wrażenie, jakby podglądał Czechowowski świat przez lupę, i że szybko odkrywa wyjątkowość, urodę, świeżość łódzkiego przedstawienia. Od pierwszych scen wiadomo, że dla Barbary Sass najważniejsze są wyraziste emocje, dopracowane charaktery, prawdopodobieństwo psychologiczne postaci, wnikliwa analiza ich wzajemnych relacji, ostrość napięć przebiegających między nimi - słowem: aktorzy. U niej dom Prozorowów to ludzie, nie wnętrza. Szczególna organizacja przestrzeni oczywiście wzmacnia w widzu poczucie bliskości aktora, a od aktora wymaga wielkiej koncentracji (w takich warunkach widać każde potknięcie). A przecież nie mogę oprzeć się myśli, że wyniosłabym z tego przedstawienia to samo wrażenie niespotykanej intymności, gdyby zagrano je w bardziej tradycyjnej scenografii. Nie wiadomo, kiedy przestajemy zwracać uwagę na brzozy, krzesła czy stół; staje się mało ważne, że wojskowi noszą zielone mundury, Masza czarną, a Irina kremową suknię, że Olga ma krótko ostrzyżone włosy i okulary, a muzyka gra na żywo - choć przecież wszystko to jest ważne. Barbara Sass cieszy się zasłużoną opinią mistrzyni w portretowaniu kobiet. W łódzkim przedstawieniu niemal każdy portret jest mistrzowski - rzadko zdarza się oglądać tak wyrównane i tej klasy aktorstwo. Sass trafnie obsadziła role. Przede wszystkim trzy siostry. Są młode (tak obsadzali nieliczni, za to z sukcesem - Nekrośius!) - to pierwszy ich atut, zalążek wiarygodności. Irina (Gabriela Muskała) czerpie z przywilejów swojego wieku pełnymi garściami: jest dziewczęca, pełna wdzięku, z ufnością patrzy w przyszłość; gdy tańczy z wojskowymi, dworuje z Czebutykina (Andrzej Głoskowski), powtarza arcysłynne "trzeba pracować", rozpiera ją energia, aż miło na nią popatrzeć. Nie potrafi pokochać ani Solonego (Mariusz Jakus), ani Tuzenbacha (Andrzej Mastalerz) - godzi się więc na małżeństwo bez miłości, ale nie przestaje marzyć. Jej wiary w dobre jutro nie zniszczy nawet śmierć barona. Masza (Agata Piotrowska-Mastalerz) nie stroi smutnych min, pogwizduje, parska śmiechem w mało oczekiwanych momentach - jakby chciała delikatnie pokazać, że pod maską wiecznego zamyślenia i głębokiej melancholii kobiety po przejściach ukrywa ciągle niedojrzałą trzpiotkę (trochę jak Konstancja w "Amadeuszu" sprzed paru lat, w wybitnym wykonaniu tej samej aktorki). Podobałaby się Czechowowi. Przed MChAT-owską prapremierą sztuki pisał do odtwórczyni roli Maszy, Olgi Knipper: "Pamiętaj, żeś jest śmieszką i złośnicą". Tym większe wrażenie robią prawdziwe łzy, które Piotrowska-Mastalerz ma w oczach, gdy żegna Wierszynina (Bronisław Wrocławski). Nawet Olga (Agnieszka Kowalska) - najmniej "żywiołowa" z sióstr, mówi o utopijnym wyjeździe do Moskwy z naiwną, niemal dziecięcą radością. Bo też jest młoda, nie podda się przeciwnościom losu z rezygnacją osoby zgorzkniałej. Resztkami nadziei, ale do końca wierzy, że jeszcze nie wszystko za nią, choć już trudno jej znaleźć w sobie dość sił, by sprzeciwić się rządom Nataszy (Dorota Kiełkowicz).
Zaś Dorota Kiełkowicz jest po prostu świetna. I to dzięki środkom innym niż gruba kreska tradycyjnie używana - czy może nadużywana - do rysowania portretów wszystkich czechowowskich "nowych ludzi", z Łopachinem z "Wiśniowego sadu" na czele. Jej Natasza wprowadza nowy porządek w białych rękawiczkach. Bez zbędnych słów, gestów. Wystarczy, że wbije stalowe spojrzenie w Andrzeja (Jerzy Senator); od niechcenia, ale w trybie oznajmującym i tonem nie znoszącym sprzeciwu napomknie Irinie, w którym pokoju będzie najlepiej umieścić Bobika; wybierze właściwy moment, by rozkazać Oldze wyrzucić starą nianię. Nie podnosi głosu, porusza się bezszelestnie, z godnością. Podpatrzyła, jak zachowują się ludzie ze sfery, do której udało jej się wejść. Tylko że oni mają to we krwi, a ona gra "wielką panią". Kiełkowicz pokazuje to znakomicie.
Aktorki mają godnych siebie partnerów. Jerzy Senator konsekwentnie pokazuje klęskę swego bohatera, który z dobrze zapowiadającego się, skromnego młodziana staje się na naszych oczach pantoflarzem, grzebiącym resztki własnych ambicji. Jego Andrzej to niemal personifikacja upadku domu Prozorowów. Bronisław Wrocławski też gra słabego człowieka. Wierszynin nie umie uszczęśliwić Maszy, przerastają go rodzinne kłopoty. Trochę nie wie, czego chce. Ale mocno zaznacza swą obecność w dramacie. Wśród mężczyzn ustępuje może tylko Kułyginowi. Bo Kułygin to rola wybitna, kolejna w ostatnim paśmie sukcesów Andrzeja Wichrowskiego. Niepozorny - a przecież dużo widzi, jeszcze więcej rozumie. Nie obciąża Maszy swym cierpieniem, schodzi jej z oczu - a przecież to jemu współczujemy najmocniej. To cichy bohater wieczoru, choć jak się rzekło - cały zespół zasługuje na najwyższe uznanie.
"Trzy siostry" są najbardziej epickim z dramatów Czechowa. Zdarzenia pełnią tu inną funkcję niż w klasycznym, szekspirowskim modelu dramaturgii, ich znaczenie konstrukcyjne jest wyraźnie umniejszone, żaden na przykład z trzech miłosnych trójkątów nie jest do końca eksploatowany. Z epickości dramatu wynika jednak także konieczność innej niż zazwyczaj reżyserii" - pisał Andrzej Wanat (Teatr 11/95). Barbara Sass rozumie ową konieczność. W przedstawieniu nie ma gwałtownych zwrotów akcji, punktów kulminacyjnych, kluczowych scen. Jest opowiadanie, które zdanie po zdaniu przybliża widzom obraz domu chylącego się ku upadkowi. Jak muzyczne diminuendo: od radosnego forte - uroczyste imieninowe śniadanie - do cichutkiego piano, gdy można już tylko nucić jak Czebutykin "Tara... ra (...) wszystko jedno!". Pobrzmiewają w tym opowiadaniu nuty Czechowowskiej melancholii; są frazy, z których wieje nuda - objaw choroby sióstr Prozorow; raz po raz ktoś podda melodię któregoś z leitmotivów - "do Moskwy", "jak żyć", "pofilozofujmy". To wszystko subtelnie podkreśla epicką rozlewność, potoczystość, płynność, niemal muzyczność dramatu. A jednak, przywiązanie do tych cech nie przeszkodziło reżyserce narzucić "Trzem siostrom" oryginalny, nowatorski rytm. Przedstawienie jest bowiem wyjątkowo dynamiczne, zwarte, toczy się w szybkim tempie (choć w zestawieniu z "rozlewnością" te określenia brzmią paradoksalnie, to właśnie one trafiają w sedno). Jakby Sass kierowała się dewizą Czechowa: "Zwięzłość siostrą jest talentu". Niekiedy nie potrzeba jej słów, by szybko posunąć akcję wiorstę dalej. Jak wtedy, gdy Masza wpół taktu podchwytuje melodię, którą nuci Wierszynin - i nagle wiadomo, że między nimi wiele się wydarzyło, a jeszcze więcej się stanie. Solony gestem wyrazi swój stosunek do Tuzenbacha, spojrzeniem wyzna miłość Irinie. Również spojrzenie wystarczy Czebutykinowi, by powiedzieć Oldze, jak skończył się pojedynek Tuzenbacha z Solonym. Mając w pamięci artystyczny rodowód Barbary Sass, chciałoby się powiedzieć: to "filmowe" ujęcia. Rolę nie do przecenienia gra tu światło (Krzysztof Sendke). Zaznacza upływ czasu, podkreśla urodę przedstawienia. Pięknie wygląda Irina w słabym blasku przygaszonych reflektorów, sama wśród widzów w zimowej scenie przerwanej wizyty muzykantów; przejmująco - migocąca łuna pożaru. Takie właśnie drobiazgi przydają przedstawieniu głębi, a nawet metafizyki. Sass obywa się bez celebrowania smutków, rozpamiętywania przeszłości, z Moskwą i generałem Prozorowem w tle, do czego przecież jesteśmy przyzwyczajeni. Bez tego udowadnia, że ponadczasowość tej sztuki to jej bohaterowie. Wystarczy pokazać ludzi z krwi i kości. Z bliska.