Spisek aktorów
Wszystkiemu winni są aktorzy. Najpierw jeden z nich udawał Ducha Ojca Hamleta, zasiewając niepokój w dobrodusznym i nie skalanym dotąd wątpliwościami umyśle księcia Danii. Potem Aktorzy odegrali psychodramę na dworze króla, powodując niemało zamieszania w głowach rządzących. Wreszcie zwycięsko wkroczyli z Fortynbrasem. Jako jego dwór. Jako faktyczni kreatorzy nowej władzy, a przynajmniej jako jej najmocniejsza, obok wysportowanych komandosów, podpora.
O tym, w największym skrócie, jest najnowszy "Hamlet" w reżyserii Andrzeja Domalika. Reszta jest... dodatkiem. Lepszym lub gorszym. Ale tak to niestety wygląda. Próba racjonalnego rozwiązania kryminalnej zagadki Szekspirowskiego dramatu, nienowa - bo podobnie myślał kiedyś Janusz Głowacki pisząc swoją sztukę "Fortynbras się upił" - doprowadziła w rezultacie do tego, że utwór stracił sens. Co, trzeba przyznać, jest pewną sztuką interpretacyjną w wypadku Szekspira,
Pozostały więc poszczególne sceny, fragmenty, sekwencje. Kawałki ról, pojedyncze pomysły, własna aktorska inwencja. Nie wszystko stracone. Na pewno nie rola Marka Walczewskiego jako Poloniusza; dobrotliwego, gadatliwego, inteligentnego, zatroskanego o swoje dzieci. Trochę przeciwna tradycji, w której była grywana jako postać obłudna, karierowiczowska, podstępna, padająca ofiarą większego podstępu. Tym razem żal, że ginie tak szybko. Bez niego przedstawienie traci wiele barw.
Nie do końca stracona jest też rola samego Hamleta Mariusza Bonaszewskiego. Jest to Hamlet reagujący spontanicznie, naturalnie, czasem gwałtownie. Mówi szybciej, niż myśli. Monolog "Być albo nie być" "operowo" zakomponowany wyraźnie gwałci jego prostą naturę. Chce żyć w zgodzie z prawdą. Bez większych komplikacji. Na pewno nie należy do Hamletów refleksyjnych. Za to jest bardzo sprawny fizycznie, roznosi go energia. Ma spore poczucie humoru. Jest wrażliwy. Może najbardziej szkoda tego, że, nie wnosi ze sobą na scenę żadnego własnego problemu. To czym żyje, jest zaledwie reakcją na otoczenie.
Na pewno coś pozostaje z roli Jarosława Gajewskiego grającego Klaudiusza. Jest to prawie rówieśny Hamletowi król, który próbuje opanować anarchię czynioną w królestwie przez księcia. Spokojny i opanowany. Myśli racjonalnie. Wyciąga sensowne wnioski. Nie do końca zaprzepaszczony jest pomysł na Gertrudę (Ewa Żukowska) uwikłaną w dramatyczny wybór między mężczyznami w podobnym wieku. Bardzo żal nie zagranej roli Ofelii. Tu wydawało się, że Małgorzata Rudzka będzie wymarzoną kandydatką. Niestety, brak aktorskiego doświadczenia na dużej scenie, ba - w przestrzeni całego teatru gdzie rozgrywa się to przedstawienie, spowodował, że aktorka najwyraźniej się pogubiła. Zaledwie w jednej scenie obłędu zagrała jakieś fragmenty mogące zwrócić uwagę.
Szkoda mi także Pawła Burczyka (Laertes), który przed kilkoma miesiącami tak udanie debiutował w tym teatrze w "Woyzecku", a teraz poza ładną walką, szermierczą nie wiedział zupełnie co zagrać. Pomysł obsadzenia egzotycznego Omara Sangare (z Somalii?) w roli Guildensterna i idola z "Metra" Roberta Janowskiego w roli Rosenkrantza, jest towarzysko rzecz biorąc dowcipny! być może "komercyjny", ale artystycznie (co wykazała dobitnie scena) zupełnie bezsensowny.
Na pewno warta jest pamięci muzyka Jerzego Satanowskiego, który uparcie, zgodnie ze swoim zwyczajem, próbował wnieść, poza dźwiękiem, pewien porządek do dramaturgii spektaklu. Ale też do innego spektaklu.
Szkoda, że tak się nie udało. Być może realizatorom "Hamleta" przyświecało zbyt dużo zewnętrznych celów. Pewnie marzyli o tym, aby przyciągnąć na spektakl młodą publiczność z "Metra" i sporo czasu poświęcili spekulowaniu o tym jak to efektownie zrobić. Szkoda, że w ramach tej "strategii" zagubili możliwość zrobienia ważnego przedstawienia. Bo gdyby ten "spisek" ludzi teatru naprawdę się udał zadowoleni mogliby być wszyscy. Także ci najmłodsi.