Cicha noc
Spektakl "Cicha noc" został zrealizowany w Avignonie w 1990 r. Był to rezultat miesięcznej pracy Tadeusza Kantora z grupą dwudziestu aktorów francuskich wybranych w konkursie zorganizowanym przez Academie Experimentale des Theatres.
Sponsorami tej pracy byli Academie Experimentale des Theatres z Paryża oraz Institut Superieur des Techniques du Spectacle z Avignonu. To ostatnie całkowicie ukończone przedstawienie Tadeusza Kantora pokazano czterokrotnie w dniach od 8-11 lipca 1990 r. w Chapelle des Penitents Blancs w Avignonie. Teksty niżej publikowane są komentarzami Tadeusza Kantora do tego spektaklu. Ukazały się wcześniej w książce pt. "O Douce Nuit" wydanej we Francji przez Actes Sud w 1991 r. Wersję polską wszystkich materiałów przechowuje "Cricoteka".Tam też można obejrzeć filmowy zapis tego przedstawienia.
CICHA NOC
Tadeusz Kantor
Zagubiona w kalendarzu.
Było w moim życiu wiele
tych ś w i ę t y c h nocy.
Ale zapamiętałem
jedną.
Zima.
Śnieg jak okiem sięgnąć.
Czarne niebo, roziskrzone gwiazdami.
Pod tym niebem
staliśmy z moją siostrą,
trzymając się za ręce,
z zadartymi głowami
szukając tej jednej, betlejemskiej gwiazdy. Meliśmy wtedy po kilka lat.
W domu rodzina przy stole
wigilijnym,
choinka, stary ksiądz,
Św. Mikołaj, w którym poznałem
naszego Zakrystiana.
Wybiegliśmy z domu, w noc,
byliśmy tylko my dwoje,
czekaliśmy na coś...
Nie wiadomo...
Potem zbiegliśmy w dół
do stajni,
aby posłuchać, jak zwierzęta
mówią ludzkim głosem.
Nagle zajechały sanki,
woźnica z pochodnią,
wsiedliśmy do sanek
i skuleni czekaliśmy...
Dzieci zawsze czekają na coś ważnego...
W taką noc wszystko może się zdarzyć...
Noc
jak kochana
w tęsknocie oczekiwana
dziewczyna.
W taką noc
rozpoczął się mój teatr,
B i e d a,
szczęście i PŁACZ,
i miłość...
Powoli spełniał się
c u d,
s z t u k a.
Dzieci zawsze czekają.
Całe życie czekałem
na coś, co, wierzyłem,
że się zdarzy.
KONIEC ŚWIATA
Zaczęło się to wszystko
o wiele, wiele wcześniej,
przed omawianym tu spektaklem.
W mojej wyobraźni,
a może w mojej naturze
tkwił najwyraźniej
obraz k o ń c a,
k o ń c a ż y c i a,
śmierci,
katastrofy,
końca świata.
Nie bez powodu!
Kiedyś tam fascynował
mnie kataklizm
Atlantydy.
Tego "świata" przed naszym światem
i znany, jedyny, o tym "R a p o r t"
/Platona,
a w nim te słowa: "owej nocy". Potem wszystko zaczęło się od nowa i od
/zera
Więc: teraz - na scenie:
koniec świata,
po katastrofie,
stos martwych ciał
(ile już ich było)
i stos szczątków Rzeczy,
to, co zostało.
Potem -
w myśl idei mojego teatru
umarli "wstają z martwych"
i grają,
jak gdyby nigdy nic.
Nie dość na tym.
Postacie,
które zaczynają żyć powtórnie,
zapomniały wszystko.
Ich relacje są tragicznymi i rozpaczliwymi
- (aby złożyć na nowo)
resztkami wspomnień.
To samo ze szczątkami rzeczy.
Usiłują złożyć je
prawidłowo
i odczytać ich funkcje.
Łóżko, stołek, stół, okno, drzwi,
później bardziej "złożone" -
k r z y ż , s z u b i e n i c a,
w końcu narzędzia
wojny...
Co za wspaniała seria
inwencji, rozpaczy,
niespodzianek, pomyłek...
Kolejno
rodzi się stopniowo
świat codzienności,
ta najniższa sfera przyziemnego bytu.
Potem świat
nadzmysłowych zjawisk,
cuda, święte symbole.
W końcu świat
zbiorowych wydarzeń,
cywilizacja...
Najdziwniejsze, że wszystko to jest
p o w t ó r k ą.
Więc dozwolone jest
(na scenie) wszystko:
i n n o ś ć w e r s j i,
deformacja,
bluźnierstwo,
korekta...
Może
ta powtórka
i jej niezgodna z "oryginałem" wersja -
pozwolą nam ujrzeć nasz świat,
ten "oryginał",
jakbyśmy go po raz pierwszy oglądali.
My, widzowie z czasu
przed "ową nocą" straszną,
patrzymy na tę drugą
"e d y c j ę"
świata -
pewni siebie,
wiemy wszystko o wszystkim,
tak dobrze
i od tak dawna,
że rzeczywistość stała się
o c z y w i s t o ś c i ą,
której nie warto rozumieć.
Patrzymy na te zmagania
pierwotne, nieudolne
i odkrywamy
niespodziewanie,
na świeżo,
istotę tych elementarnych czynności,
przedmiotów,
funkcji.
N.p.:
stołek...
siedzieć...
stan siedzenia...
Tak mniej więcej będzie się
toczyć akcja tej niemal
awanturniczej opowieści.
Zbliżamy się do końca.
Z resztek zaginionej
cywilizacji odbudowują
ludzie coś kompletnie
nieznanego,
obiekt - monstrum.
Obiekt - monstrum wybucha.
Znamy to!
Koniec.
Koniec świata!
Taki w uproszczeniu
i w przybliżeniu
był szkic spektaklu,
który między innymi
wisiał na ścianie
mego Biednego
Pokoju Wyobraźni
i Pamięci.
sierpień 1990
II
MÓJ DOM
Koniec świata.
Od wieków pojawiał się w umysłach i
/wyobraźni ludzkiej.
Przy okazji kataklizmów:
natury
jak i furoru ludzkiego.
Chyba nie było w historii ludzkości
wieku tak "sprzyjającego" temu obrazowi:
końca rodzaju ludzkiego,
i końca ż y c i a na naszej z i e m i -
p l a n e c i e
jak nasz wiek XX-y.
Od początku mojej twórczości
ten o b r a z
żył we mnie,
w głębi.
Wszystkie obrazy mej wyobraźni, mego
/całego życia, były i są "z niego".
Teraz chcę go wydobyć,
jak wydobywa się obrazek z czasów swej
/młodości.
Nie wstydzić się jego naiwności.
Przez całe życie - jakbym ignorował jego
/obecność
tam "w dole", w mrocznej głębi.
Uważałem, że należy - ponad nią - wznosić /struktury czaste, niezależne.
prezentujące ś w i a d o m o ś ć.
Nic z tego!
Dzisiaj widzę, że zawsze
w tych "świadomych" kombinacjach
pulsował jak źródło
ten o b r a z
P o d świadomy.
Dzisiaj chcę go pokazać
bez owych stylistycznych nadbudówek,
aluzji i symboli.
Nie wiem, dlaczego
Może nadszedł czas.
Ale wiem, że muszę być ostrożny
i pamiętać o moich zasadach
i metodach.
Bo obraz
wydobyty z mrocznej głębi podświadomości
i gdzie koszmar jest tylko mglistym
/ - przeczuciem
w chwili, gdy nasza trzeźwa codzienność
zacznie zamieniać go w r e a l n o ś ć (czy to na scenie, czy na płótnie),
nadawać mu wyraziste kształty "dzienne" -
nagle przekracza
wszelką ludzką wyobraźnię,
a "realizacja"
(na scenie, czy na płótnie),
próba jego o p i s u
tonie w pretensjonalnym
patosie i w masie
włożonych w to "przedsięwzięcie" środków
/materialnych,
których ilość, często przerażająca,
podyktowana jest - jakoby - gatunkowym
ciężarem owego o b r a z u.
Znamy to aż za dobrze.
Ten przydługi komentarz
był potrzebny, aby
przeciwstawić mu
moją m e t o d ę.
Muszę wyznać, że w moim dziele
chodzi mi niezwykle o
w i e l k o ś ć, a nawet o
p a t o s , którego tak się
wyrzekam.
Ale wiem doskonale,
że nie odda go
dosłowny, a zwłaszcza
"ilościowy" opis.
Uważam, to za najwyższą
głupotę i zarozumialstwo.
Nie odda go również
- dzisiaj zwłaszcza -
żadne operowanie
symbolami lub
aluzyjnymi strukturami.
Mój "sposób", a raczej
moje postępowanie jest skromne.
Wielkość
uzyskuję
przez "Realność niskiej
Rangi".
Nie boję się przedstawić jej
w warunkach najniższych,
w biedzie, nędzy,
w śmieszności, ironii,
bluźnierstwie, wstydzie -
w moim Biednym
Pokoiku Wyobraźni -
w "moim Domu".
Nareszcie powróciłem
do początku tego rozdziału:
do jego tytułu.
"Mój dom".
Na środku sceny
ustawiłem
k o m i n
po wypalonym Domu.
Biedny.
Bardzo biedny.
To był komin z mojego
o b r a z u.
Obraz nosi tytuł:
"Mój dom".
Po pożarze,
po katastrofie.
Czy potrafi "udźwignąć"
"wielkość"
końca świata?
Byłem tego pewny.
Wierzyłem mocno
w siłę "b i e d y".
Za wszelką cenę
chciałem, aby to był
mój dom.
Każdy mój obraz był
moim domem.
Nie miałem innego.
Kolejno ginęły spalone.
Zostawał zawsze komin.
Komin z mojego obrazu.
To jest komin mojego
domu.
To jest mój dom.
Na scenie!
lipiec 1990 Kraków
III
ŚLADY WYCIŚNIĘTE
Ich istnienie
odkryłem nie tak dawno.
Gdy spostrzegłem nagle,
że pewne wydarzenia,
osoby, zjawiska
p o w r a c a j ą,
jakby p r z y c i ą g a n e
jakąś nieznaną siłą,
która tkwi we mnie.
Powracają natrętnie,
choć często wyrzucałem je
"za drzwi",
wstydziłem się ich "niedostatecznej j a k o ś c i"
Bo te wydarzenia, zjawiska, osoby
były
n i e b y l e j a k i e,
przedstawiały
wysokie,
powszechnie uznane
wartości,
pełne patosu
i prestiżu dziejowego, religijnego, moralnego.
A tymczasem
moja pamięć
przynosiła mi ich obraz
coraz biedniejszy,
niepoważny,
wstydliwy,
intymny.
Nie dawały mi spokoju.
Wdzierały się na scenę
i na płótno.
Musiałem coś z nimi zrobić.
Wynaleźć na nie mój własny "sposób",
aby stały się
w i e l k i e.
Najpierw znalazłem
intelektualne wytłumaczenie ich
o b e c n o ś c i ,
upartego zjawiania się,
powracania.
Dawniej
proces tworzenia
przedstawiał mi się
jako
akt świadomej
d e c y z j i,
ważenia się na
n i e m o ż l i w e,
jako atak
a b s u r d u,
p r o t e s t u,
b l u ź n i e r s t w a,
p r z e k r o c z e n i a,
jako
o d k r y c i e,
p o d r ó ż w nieznane,
w p r z y s z ł o ś ć.
Byłem pewny siebie
i dumny,
"awangardowy".
Ale zjawiły się nagle
inne
"p o t ę g i"
bez haseł
i okrzyków wojennych.
Niosły ze sobą
c i s z ę
i smak
w i e c z n o ś c i,
ś m i e r ć,
otchłań pamięci,
rozpaczliwe wołania przeszłości,
beztroską bieganinę dzieciństwa.
Zmienił się przebieg procesu twórczego.
Tamte akty i decyzje -
świadome i niezależne -
stawały się teraz tylko
ś r o d k a m i działania.
Nie odrzucałem ich.
Natomiast gdzieś w głębi,
jakby z otchłani piekieł -
zaczęły się zjawiać
osoby dawno umarłe,
wspomnienia wydarzeń,
jak we śnie,
nie tłumaczące się,
bez początku i końca,
bez przyczyny i skutku,
imperatywne,
powracały z uporem.
Jakby czekały na moją zgodę.
Wyraziłem ją.
Zrozumiałem ich naturę.
Wiedziałem już, skąd przychodzą.
Ś l a d y
wyciśnięte głęboko,
w odległej przeszłości.
Najważniejsze, aby się do nich przyznać.
A potem nie lękać się odkrywać
ich obrys coraz bardziej
prosty,
odległy od wszelkich nobliwych konwencji,
moralnych nakazów,
idealizujących sformułowań.
Nie obawiać się wstydu
wobec
n i e d o j r z a ł o ś c i,
d z i e c i n n o ś c i.
Zrozumiałem, że
"pogłębiając" ten wstyd --
- a wymaga to dużej odwagi -
odnajdę na spodzie
p r a w d ę
i
w i e l k o ś ć.
Bez moralności
i
bez patosu.
OJCIEC
Jego ślad.
Wzrokiem nie sięgałem wysoko.
Więc tylko:
b u t y.
Wysokie do kolan.
Wrażliwy słuch chwytał
niezrozumiałe
przekleństwa ojca.
I dziwny chód
raz dwa, raz dwa...
Nikt tak nie chodził.
Potem nauczyłem się słowa:
maszerować.
KRZYŻ
Jako dziecko żyłem
na plebanii,
w domu księdza, brata mojej babki.
Krzyż.
Jego ślad głęboki i inny.
Niecodzienny.
Nie służący do codziennych potrzeb.
Należał widocznie do księdza,
postaci równie tajemniczej
- mego "dziadka".
Przez niego byłem
sfamiliaryzowany z krzyżem.
Widziałem go na każdym kroku,
w kościele, na cmentarzu.
CMENTARZ
często tam chodziłem,
miejsce nie-zwykłe.
Jego ślad równie
głęboki.
Wierzyłem w to, co mi mówiono,
że tam ludzie leżą pod z i e m i ą.
Mają już s p o k ó j.
Pamiętam, że lubiłem
tam biegać.
Jako dziecko, po raz
pierwszy ogarniał mnie tam
nastrój... dopiero
grubo później nazwałbym go
m e l a n c h o l i ą,
zadumą.
Dziecko jeszcze jej nie
potrzebuje.
Przestawałem myśleć
o bieganiu, zabawach
dziecinnych...
Krzyże na rozstajach dróg.
ROZSTAJNE DROGI
też warte wspomnienia.
Na spacerach z Matką
zawsze udawałem, że
jestem w rozterce,
gdzie skręcić.
Rozstajne drogi
pociągały mnie.
Biegłem ku nim, gdy
zobaczyłem je z daleka.
Krzyż nad łóżkiem.
Nad miejscem, gdzie zasypiałem.
SEN
Świat tak bliski dziecku.
N a t u r a l n y.
Nie odczuwa się go.
Nie czyni się żadnego wysiłku.
J e s t się w nim.
Nie ma nas.
Jesteśmy tym światem.
Prawie wieczność.
Nie wiedziałem, co to
jest sen.
Odczuwałem go, a raczej
przeczuwałem
u w e j ś c i a
w sen,
gdy Matka układała mnie ,,do snu".
W łóżku.
Łóżko - drzwi do
świata snu.
Krzyż nad łóżkiem.
To on - ten krzyż
sprawiał widocznie,
że
,,k l ę k a ł e m"
przed snem, przy łóżku,
powtarzając za Matką
jakieś słowa, skierowane
do tego krzyża.
KLĘCZENIE
Była mi obcą ta pozycja.
Więc upomnienia matki...
A ja - nie wiem -
czy nie umiałem,
nie chciałem,
czy wstydziłem się...
Klęcząc
mówiłem słowa niezrozumiałe.
Co więcej -
do kogoś
n i e w i d o c z n e g o.
Dzisiaj, gdy o tym myślę,
jestem pewien, że ta
n i e w i d o c z n o ś ć,
niewidzialność
miała dla mego dzieciństwa,
i później,
duże znaczenie.
K l ę c z e n i e,
było - przypuszczałem -
wyrazem stosunku do tej
n i e w i d z i a l n o ś c i.
Byłem widocznie na nią
jakoś specjalnie
u c z u l o n y.
Dawała znać o sobie,
czułem ją.
Czułem, że istnieje
c o ś w i ę c e j,
niż to wszystko,
czego mogłem d o t k n ą ć
lub ogarnąć wzrokiem.
To dziecinne odczucie
"niewidzialności"
nie wynikało
z jakiejś niechęci czy lęku
przed światem
R e a l n y m,
w którym żyłem i który
mnie otaczał.
(W słowniku starszych
miałoby to nazwę
mistyki lub melancholii).
Wręcz przeciwnie.
Pomimo wrodzonej nieśmiałości
i lichego zdrowia -
odczuwałem wielką
potrzebę tego świata,
postać matki
i konieczne objawy troski
i miłości,
twarze najbliższych,
ich uśmiechy,
bieganie po lasach, łąkach,
piaszczystych drogach
z wiejskimi chłopakami,
sklepy na rynku...
Muszę powiedzieć, że
lgnąłem do tego
świata codziennego.
Z tego, a nie innego
powodu
dotkliwie odczuwałem
"n i e w i d z i a l n ą
obecność"
świata, który istniał
poza r e a l n y m.
Był
i n n y m.
N i e w y t ł u ma c z o n y m .
A równocześnie
był czymś
n i e u b ł a g a n y m,
p o t ę ż n y m i
wielkim,
wyższym...
Ale te cechy zrozumiałem
o wiele później.
I dopiero grubo, grubo
później sprowadziłem
tę "niewidzialność"
w świat realny.
Ale to już było
m o j ą s z t u k ą.
Pragnę jak najściślej
określić ten mój świat
d z i e c i ń s t w a.
On jedyny zawierał
c a ł ą
p r a w d ę.
W swej niezwykle delikatnej
materii.
Dlatego powracam jeszcze
do tych szczegółów.
W dzieciństwie
ten "wyższy" świat niewidzialny
w sposób
bezceremonialny mieszał się
z realną codziennością.
Dopiero nieco później
wpojono mi naukowe,
religijne, moralne
walory niewidzialnego
świata
i ich wyższość nad
prozą codziennego życia.
Ale przyszedł moment
decydujący dla mojego
losu, życia i mojej
sztuki -
Gdy dokonałem największego
odkrycia.
Właściwie to nie było
odkrycie.
Raczej decyzja.
Te wszystkie wielkie,
patetyczne, "święte",
nietykalne pojęcia, słowa,
postacie, zjawiska
ściągnąłem
"na ziemię"
i znowu,
jak za czasów dzieciństwa,
pomieszały się
z Biedną Rzeczywistością,
codzienną.
Nie były już
n a p u s z o n e,
obleczone godnościami,
niedostępne,
sztywne i martwe.
Ożyły,
nikt już nie bił czołem
przed nimi,
wielu płakało...
Wracając do mego
dzieciństwa
i owej "świętej"
n i e w i d z i a l n o ś c i -
na każdym kroku
nadaremnie
jej wypatrywałem...
zadzierałem głowę do góry,
obłoki jak anioły
i P a n z b i a ł ą b r o d ą.
A n i o ł i d ą c y
za mną,
i mój o j c i e c,
o którym matka mówiła:
poszedł na wojnę,
N i e w i d z i a l n y,
i niedługo też
K s i ą d z, który
zniknął.
Krzyż nad łóżkiem.
To on - ten krzyż
sprawiał widocznie,
że
"k l ę k n ą ł e m"
przed snem, przy łóżku,
powtarzając za Matką
jakieś słowa, skierowane
do tego krzyża.
WOJSKO
Gdy miałem siedem lat, w 22-im roku,
SZEROKĄ drogą
ukośnie przecinającą rynek
małego miasteczka,
gdzieś na końcu świata,
niespodziewanie
"przemaszerowały" dwa
regimenty Wojska Polskiego.
Dziecko nie zrozumiało
tego krótkiego zdania.
Matka:
To są żołnierze.
Dziecko:
Ludzie, ci wokół mnie, noszą
różne ubrania -
a oni wszyscy
j e d n a k o w e
i
s z a r e.
Matka:
Oni noszą
m u n d u r y.
SZARE.
Dziecko:
Oni wszyscy niosą coś
na ramieniu.
Matka:
To są
K A R A B I N Y.
Karabinami zabijają
naszych wrogów.
Dziecko:
Oni podnoszą, wszyscy naraz,
nogi w górę!
(Fakt ten wzbudza w dziecku
entuzjazm.)
Matka:
Tak chodzą żołnierze.
Oni m a s z e r u j ą.
Dziecko:
Ludzie chodzą - jak kto chce,
w różne strony.
A oni wszyscy idą w jedną
stronę,
jedni obok drugich,
jedni za drugimi,
równo.
Matka:
Oni chodzą w...
O R D Y N K U.
Dziecko jednak czuje, że ten
rygor (niemal geometria)
jest obcy naturze ludzkiej.
Tak
W o j s k o
w ordynku
weszło w marszu
do mojego Biednego
Pokoiku Wyobraźni.
Szara Piechota.