Artykuły

Pracujesz na siebie i dla siebie

- Mówią, że seriale bardzo eksploatują aktorów. Zgadzam się z tym. Aktor powinien grać również w teatrze, żeby zachować równowagę. Cieszę się, że mam możliwość pracy w teatrze - mówi MACIEJ ZAKOŚCIELNY.

Anna Struss: Złości Pana udzielanie wywiadów?

Maciej Zakościelny: Nie przepadam za tym, bo nigdy nie mam pewności, jak to, co chcę przekazać, zostanie odebrane.

- Słyszałam opinie, że jest Pan zarozumiały.

Nic mi o tym nie wiadomo. Po prostu jestem skupiony na tym, co robię. Nie rozpraszam się, nie podlizuję. Osoby, które mają ciekawość poznawania ludzi, które szanują kontakt z inną osobą, potrafią usłyszeć i zobaczyć mnie takim, jakim naprawdę jestem.

- Czyli jakim?

Jestem jeszcze młody. Wszystko się zmienia. Świat się zmienia. Ja się zmieniam. Trudno jest odpowiedzieć na takie pytanie. Może jak się spotkamy za 40 lat...

- Zapewne męczy Pana również ciągłe nawiązywanie do Pańskiej urody?

Zbigniew Zapasiewicz, który przez wiele lat był moim profesorem i wielkim autorytetem, nigdy nie pozwalał mi grać amantów albo postaci o zbliżonych warunkach fizycznych, abym mógł rozwijać swoją wyobraźnię i czegoś się nauczyć. Grałem więc w szkole starców, często ludzi mało atrakcyjnych fizycznie, co wtedy doprowadzało mnie do szału. Teraz wiem, że ich atrakcyjność polegała na czymś innym.

- Dlaczego właściwie został Pan aktorem?

Chcę mieć możliwość przeżywania pięknych chwil i poznawania ludzi, dla których warto i chce się żyć. Grać. Dużo grać, piękne role i kochać, i być kochanym.

- Nie jest Pan kochany?

A na kogo wyglądam? Na człowieka, który jest szczęśliwy, czy nie?

- Intuicja kobieca mówi mi, że raczej nie....

Bo jestem czasami melancholijny. Ale nic więcej pani nie powiem.

- OK, to porozmawiajmy o czymś mniej niebezpiecznym niż melancholijne stany duszy. Tak naprawdę mógł Pan z powodzeniem zostać wirtuozem skrzypiec.

Trzynasty rok grałem na skrzypcach, piąty rok trenowałem karate, do tego lekcje angielskiego, zespoły muzyczne, dobra zabawa. Czułem, że to wszystko fajne, ale czas poszukać czegoś, co sprawi, że te wszystkie pasje zagrają razem. Ciągle poszukiwałem czegoś głębszego. Proszę mi uwierzyć, nie było to proste, ale udało się. Choć właściwie cały czas czegoś szukam. Być może aktorstwo też jest jedynie etapem w tej wędrówce do siebie samego. Dziś czuję, że jestem szczęśliwy, uprawiając ten zawód.

- A co Pan robi, kiedy wraca Pan do domu po całym dniu prób, po planie filmowym?

Włączam funkcję "LEŃ" i odpoczywam przy muzyce. Wszystko jednak zależy od chwili i mojej kondycji. Czasami po prostu zapalam świece, gaszę światło, wyjmuję skrzypce i zaczynam grać - to mnie uspokaja. Jest też tak, że idę na siłownię i "wyżywam się na worku".

- Więc jest Was dwóch: skrzypek i karateka?

To prawda, ten zawód ma coś ze schizofrenii. Dla komplikacji dodam, że gram też na bębnach afrykańskich.

- Proszę mi wytłumaczyć tę fascynację agresywnym karate. Nie pasuje mi to do Pana.

Ale jest w nim też coś magicznego. Na przykład "kata" - "walka z cieniem", która jest właściwie walką z samym sobą.

- Co to za cień, z którym Pan walczy?

Kata to moje słabości.

- Czyli?

Zostawię tę wiedzę dla siebie. Jak powiem, to nie będę się miał z kim bić.

- Zaczął Pan być karateką, aby przełamać wizerunek pięknego chłopca?

Nie mam z tym problemu (śmiech). Ale odkąd pamiętam, nigdy nie miałem dobrych relacji ze starszymi kolegami, czy to podstawówka, czy liceum. I to nie z powodu wyglądu. Właściwie to jest chyba to, o czym pani mówiła na początku naszej rozmowy - ten niepokój, który wzbudzam, przez niektórych nazywany zarozumialstwem. Wróćmy jednak do moich pasjonujących przeżyć z czasów szkolnych. Pewnego zimowego wieczoru, kiedy śnieg zalegał na ziemi i tylko drogi były suche, jeździliśmy z kolegą na rolkach. Postanowiliśmy podjechać do jednej ze szkół, gdzie nasi starsi bracia właśnie zdawali egzamin na kolejne stopnie wtajemniczenia. Był to egzamin karate, po którym to powiedziałem sobie, że ja tak chcę i wtedy zobaczymy, czy ci moi rywale dadzą radę. Muszę jednak powiedzieć, że najbardziej niebezpieczny jest człowiek, który dopiero zaczyna coś robić: początkujący kierowca, początkujący karateka, początkujący aktor. Ci, którym się coś wydaje.

- Jak psychicznie karate Pana zmieniło?

Nabrałem pewności siebie.

- A nie było żal, kiedy koledzy wołali, a Pan - zamiast na podwórko - ćwiczył na skrzypcach?

No pewnie, zawsze było żal. Najgorsze były chwile, kiedy temperatura 25 stopni, pot na czole, słychać odgłosy kolegów grających w piłkę za oknem, a Maciek ze skrzypkami, bo tak je wtedy pieszczotliwie nazywałem, stoi przy pulpicie i w kółko rzeźbi te same melodie. Myślałem, że tego nie zniosę.

- Zna Pan pochodzenie swojego nazwiska?

Nazwisko wywodzi się z Zaklikowa. Tam panował książę Zaklika i był zameczek. To jest koło Stalowej Woli, Sandomierza. Ale o ile sobie dobrze przypominam, mieszkaliśmy zawsze przed kościołem, czasami z boku. Nigdy za.

- Był taki moment, że myślał Pan: "rzucę to aktorstwo"?

Dlaczego miałbym rzucić, przecież dopiero zaczynam. Stawiam pierwsze kroki. Nie, nigdy. Zgadzam się, że studia na tym kierunku to ciężka praca. Nie możesz nikogo oszukać, bo oszukasz samego siebie. Pracujesz na siebie i dla siebie. Pamiętam, jak w tym czasie mieszkałem u brata. Mieszkało tam jeszcze dwóch jego kolegów. Mój pokój to była wnęka na korytarzu, gdzie zgrabnie wygospodarowaliśmy kawał miejsca, by pomieścić moje łóżko. Na uczelnię wychodziłem, jak jeszcze było ciemno, a wracałem, jak już była noc. Zasypiałem przy kolacji, ale czułem się mocny, było pięknie.

- Pięknie było też, gdy co roku, w wakacje, grywał Pan w paryskim metrze?

Pięknie było, jeśli nas nie wyrzucali, bo formalnie to jest zabronione. Często wypadaliśmy z metra na kopach. Grozili, że następnym razem połamią nam instrumenty, ale nie poddawaliśmy się. Następnego dnia wchodziliśmy do pociągu. Rano jechała cała paryska śmietanka. My: "Bonjour, madame, monsieur" i gramy najlepiej, jak potrafimy. To były nasze małe koncerty. Chyba im się podobało, bo otrzymywaliśmy sporo. To we Francji zacząłem grać na bębnach.

- Skrzypce już nie wystarczają?

Czasami wchodzę do sklepu muzycznego i gram na wielu instrumentach. Próbuję, badam nowe brzmienia. Rozwijam wyobraźnię muzyczną. Bębny dają wolność. Grając można się zapomnieć... Pamiętam, że pewnego dnia wpadliśmy na pomysł grania pod autostradą we Francji, po której przez minutę przejeżdża kilkaset samochodów. Staliśmy z kolegą pod tą autostradą dwie i pół godziny, a mieliśmy wrażenie 15 minut.

- Co trzeba mieć, żeby świetnie grać na bębnach?

Trzeba chcieć. Trzeba czuć. Trzeba wiedzieć, po co.

- A po co?

Jak gram, to wtedy wiem, teraz nie wiem. To jak z miłością. Tego się nie da powiedzieć słowami. To miłość spowodowała, że zacząłem pięknie mówić, pisać. Zapisywałem te rzeczy w zeszycie. Sam byłem zaskoczony tymi metaforami, sformułowaniami. Uczucie do mojej dziewczyny mnie otworzyło.

- A dlaczego używa Pan czasu przeszłego?

Nie jesteśmy już razem.

- Dlaczego?

Bo czasami ludzie są na różnych etapach w życiu i czegoś innego oczekują.

- Grał Pan właściwie we wszystkich polskich serialach. Aktorstwo serialowe nie wypacza? Nie uczy złych nawyków?

Mówią, że seriale bardzo eksploatują aktorów. Zgadzam się z tym. Aktor powinien grać również w teatrze, żeby zachować równowagę. Cieszę się, że mam możliwość pracy w teatrze. Właśnie przygotowujemy sztukę Maksyma Kuroczkina "Transfer" w reżyserii Norberta Rakowskiego.

- I nie czuje się Pan zaszufladkowany - "aktor serialowy"?

Nie. Poza tym zawsze mogę wyjść na ulicę ze skrzypcami (śmiech).

- A nie musi już Pan trochę się ukrywać na ulicach? Chodzi mi o fanki...

Troszkę, ale to jest miłe i sympatyczne, mimo wszystko. Poza tym umiem stworzyć dystans. W końcu jestem aktorem.

Styczeń, 2005,

Na zdjęciu: Maciej Zakościelny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji