Miłość w Nohant
TEATR pamięta o Iwaszkiewiczu, Gogolewski wskrzesił nie tak dawno w Teatrze Polskim "Maskaradę", teraz Wojciech Solarz sięgnął po "Lato w Nohant". Utwór bogaty sławą ludzi, co się tu na scenie kochają, kłócą, wzajem opluskwiają, przechwytują kochanki, w karty grają; utwór sławny bogactwem wspomnień o dawnych swych wystawieniach, gdy grały Maria Przybyłko Potocka, Nina Andrycz, Janina Romanówna, Zofia Jaroszewska, Czesław Wołłejko.
I tak się te jedne sławy z drugimi krzyżują, mnożą, dzielą, że trudno już dziś określić, gdzie tkwi klucz do długowieczności tej sztuki. Bo nie jest to utwór modny, to pewne. Ta sceniczna przypowieść o zmarnowanych wakacjach w Nohant, podczas których żywa miłość (Solange) musi skapitulować wobec miłości umarłej (George Sand) - ta Iwaszkiewiczowska przypowieść jest ostentacyjnie klasyczna w swoich wykładach na temat życia, sztuki, namiętności, jest też ostentacyjnie dobrze wychowana w swoich złośliwostkach na temat praw, co rządzą muzyką i literaturą. A przecież suma tych ostentacji zachowała swą sceniczną nośność. I współczesnego widza porusza podobnie, jak miało to miejsce podczas historycznej już prapremiery w roku 1936.
Iwaszkiewiczowska przypowieść o zmarnowanych wakacjach w Nohant porusza widza, gdyż mówiąc mu wiele zgrabnych prawd o antypatycznych geniuszach, mówi zarazem tak wiele o tym, co dla każdego człowieka wspólne. Ten Chopin i ta George Sand w swym pozornie nienaturalnym związku, gdzie nienawiść sąsiaduje z miłością, okazują się nadspodziewanie zwyczajni, tak typowi, że aż symboliczni w swej typowości. Są po prostu ludźmi. Pisarska precyzja tych dwóch portretów, to nieprzemijający walor "Lata w Nohant"...
Dodatkowy jego powab to mnogość mikro-portrecików ludzkich, co widoczne w drugim planie akcji. Pląsa tam w takt miłosnego kadryla tłumek paryskich malarzy, polskich ziemian, hożych dziewcząt z Nohant, co tanio liczą sobie za miłość i krzepkich sług z Warszawy, co krzykliwie wychwalają swą sarmacką odrębność.
Splątał Iwaszkiewicz ów tłum siecią sekretnych intryg: portrety bohaterów zachowują dzięki temu swą psychologiczną barwność. Najbardziej zetlał, najbardziej przybliżył się ku melodramatyzmowi portret Solange. Ta walcząca o suwerenność swoich uczuć buntownicza córka pani Sand wydaje się nam dzisiaj niesłychanie literacka w swych odruchach, A może to zresztą właściwość aktorstwa Elżbiety Starosteckiej, co gra Solange nieco w tonacji Stefci z "Trędowatej"?
Bez wątpienia atrakcją aktorską tego przedstawienia miał być gościnny występ Edmunda Fettinga w roli Chopina. Artysta ukazuje wielkość swego bohatera bez uciekania się do patetyczności, nie szuka też podobieństw zewnętrznych. Gra Chopina jakby wyciszonego, okradzionego przez życie z żaru. Ale w kilku zdaniach, co je zamienia z Wodzińskim (niefortunnie obsadzony Witold Dębicki!) o kraju i Warszawie, sugeruje, że te wygaszenia stanowią jedynie formę samoobrony przed zgiełkiem Nohant. A może i formę ucieczki przed samym sobą? Subtelnie, czysto przeprowadzona rola!
Próbuje jej dorównać Teresa Szmigielówna jako, George Sand (nie widziałem w tej roli Kaliny Jędrusik).
Tu motyw wygaszenia uczuć staje się już leitmotivem roli. Szmigielówna czyni z pani Sand nieledwie matronę, w której jedynie na sekundy budzi się dawna lwica buduarów. Aktorka ma szereg scen o znacznej czystości tonu, zwłaszcza w pełnych goryczy, rozmowach z dziećmi. W pojedynku słownym z Fettingiem zdawała mi się przecież nadto monotonna.
Wśród pozostałej obsady wyróżniłbym jeszcze Jerzego Bończaka za szorstko prowadzonego i niemal sympatycznego, w swej bezczelności Maurycego. Całość ansamblu cierpi przecież na wyraźną niedokrwistość.