W Nohant, czy w Zalesiu Górnym
Dlaczego wystawienia "Lata w Nohant" w Teatrze Rozmaitości nie uwieńczył sukces? Mimo tak niewątpliwych atutów jak - poza samym tekstem literackim - gościnny występ Edmunda Fettinga w roli Chopina i obsadzenie Kaliny Jędrusik jako George Sand, zgodnie z jej predyspozycjami psychofizycznymi. Bo przecież mimo wielości prezentowanych w tym utworze osób właśnie ta Wielka Dwójka jest tu najważniejsza i o niej Jarosław Iwaszkiewicz napisał swoją najlepszą obok "Maskarady" sztukę. Więc dlaczego, mówiąc po prostu - nie wyszło?
Główną winą obarczyłabym w tym wypadku reżysera spektaklu Wojciecha Solarza. Odniosłam bowiem wrażenie, że ożywił na scenie samą intrygę, naszkicowaną przez Iwaszkiewicza, bez próby odczytania jej istotnych podtekstów. Nie wydobył również tak ważnych dla klimatu "Lata w Nohant" starć różnych postaw życiowych prezentowanych tu bohaterów i owego podstawowego zderzenia miałkości dnia zwykłego z wartościami nieprzemijającymi, rodzącymi się w tej codzienności. Myślę tu nie tyle o pokazywaniu ludzi znanych w ich przysłowiowych domowych pantoflach, nie wolnych od przywar właściwych każdemu człowiekowi, ale o przekazaniu prostej prawdy, że dzieła sztuki rodzą się niezależnie od drobnych, codziennych konfliktów, a być może nawet nieraz z nich wyrastają. Zresztą "Lato w Nohant" niesie z sobą tak dużo problemów z tak różnych dziedzin życia, że tylko od wrażliwości reżysera zależy dowolność akcentowania spraw, które wydają mu się bardziej zasadnicze. Nie upoważnia to jednak w żadnym wypadku do usuwania wszystkich innych w cień. Para głównych bohaterów sztuki - i jej najbliższe otoczenie - daje również pole do daleko idących szerszych refleksji. I chyba tylko wtedy można mówić o sukcesie reżysera, jeśli uda mu się przynajmniej niektóre z absorbujących autora myśli przerzucić przez sceniczną rampę. Samo bowiem przypomnienie niecodziennej pary to stanowczo za mało, zwłaszcza gdy, jak w tym wypadku, są to postacie ze wszech miar dobrze ogółowi znane. I właśnie dla tej swojej reprezentatywności świadomie przez autora wybrane.
George Sand i Chopina poznajemy w sztuce Iwaszkiewicza w końcowej fazie ich kontaktów, które po okresie burzliwej miłości przeszły w stan niespokojnej przyjaźni. Bo choć wiele tych ludzi łączy, wiele ich także dzieli. Tych sprzeczności było mi w całym spektaklu Solarza zbyt mało, a z kolei te, które wyeksponowano, eksponowano chyba zbyt natrętnie. Kilka przykładów. Znajdujemy się w Nohant, rodowej posiadłości wielkiej ówczesnej powieściopisarki, Francuski, George Sand, związanej od dziewięciu lat ze sławnym pianistą, Polakiem żyjącym na emigracji. Sand utrzymuje cały ten dom pełen ludzi (trzeba dodać: dość wymagających), pracowicie biegając piórem po papierze. Owa łatwość pisania miast podziwu wywołuje pewne lekceważenie u otoczenia, dlatego pisarka - znając własną wartość - czuje się stale jakby niedoceniana. Zwłaszcza, że pracy Chopina towarzyszy wyraźna adoracja wszystkich domowników. A przecież owo nieustanne brzdąkające komponowanie musi piszącej w jakiejś mierze przeszkadzać. Nawet, jeśli ukończone dzieło znajduje w niej największą admiratorkę. Bo że znajduje - to pewne. Inaczej przecież wrażliwy i subtelny Chopin nigdy by pod jej dachem nie napisał tylu do dziś świat zachwycających preludiów i mazurków. A zatem w przedstawieniu tę pozorną sprzeczność należałoby pokazać, bowiem nadto ostra niechęć okazywana przez George muzyce Chopina zmienia wszystkie proporcje. A sam finał spektaklu to jednak za mało, by główny konflikt między bohaterami wyjaśnić.
Podobnie ma się rzecz z atakami George przeciwko polskości Chopina. Na pewno mógł ją na co dzień denerwować ów cierpiętniczy kult nieszczęśliwej i utraconej ojczyzny, ale przecież równocześnie właśnie ona otworzyła szeroko podwoje swego domu dla polskich przyjaciół Chopina. A w swoim paryskim mieszkaniu nie tylko przyjmowała m. in. Mickiewicza, ale i nie zawahała się zaangażować swojego pióra w żarliwe dokumentowanie jego wielkości i równanie go z największymi twórcami epoki. Lecz na co dzień służący Chopina, ów niezdarny Jan z Polski (postać autentyczna) rządzący się w jej majątku a opłacany przez swego pana wygórowaną, ponad wszelkie pojęcia pensją, mógł denerwować panią tego domu.
Z kolei Chopina, o którym Karenin pisał, że uderzało "w całej jego postaci coś niezmiernie szlachetnego i w jakiś nie określony sposób arystokratycznego" musiała razić żywiołowość i bezpretensjonalność George Sand oraz ludzi, którzy ją otaczali. W spektaklu Solarza przeciwstawienia te jakoś się wypaczyły. Brak manier musi oczywiście charakteryzować młodego rzeźbiarza Clesingera, nazywanego powszechnie sierżantem (gra go Joachim Lamża), ale z kolei dbanie o nie powinno cechować choćby naszego hrabiego Wodzińskiego, brata Marii, której rodzice nie zdecydowali się na małżeństwo córki ze słabowitym pianistą. Obawiam się, że nikt z publiczności Teatru Rozmaitości takiego Wodzińskiego, jakiego zagrał w tym przedstawieniu Witold Dębicki (wyraźnie utalentowany w rolach charakterystyczno-komediowych, które mieliśmy okazję na tej scenie oglądać) o hrabiowską koronę nawet nie posądzi. Stąd i zauroczenie Rozjerki (Maria Ciesielska) owym polskim panem staje się mniej zrozumiałe, a ich wspólne galopady po scenie wręcz denerwujące.
Chyba w ogóle zbyt często ostatnio oglądamy na naszych scenach owo nadmierne obniżanie społecznej rangi bohaterów w wypadkach, kiedy ma ona znaczenie. Przyczynę widzę oczywiście w niedociągnięciach aktorskich, ale obciążają one i reżysera. Z całej galerii postaci w Nohant największą demokratką była właśnie George Sand, czyli autentyczna zamożna posiadaczka ziemska, baronowa Dudevant, lecz to ona właśnie raziła Chopina i otaczających go Polaków swoimi manierami, męskim strojem, papierosami, nadto szczerymi wyznaniami osobistymi i postępowym programem społeczno-politycznym. Wszystkie tego typu paradoksy, świadomie przez autora zgromadzone i zręcznie wykorzystane dla pełniejszej charakterystyki postaci, wydają się bardzo istotne tak dla romansu jak i dla wymowy samej sztuki. I dlatego ich brak zuboża dramat.
Do wszystkich wzajemnych układów Sand - Chopin, zasygnalizowanych przez Iwaszkiewicza, dochodzą jeszcze relacje artysty z dziećmi pisarki. W czasie pierwszego wspólnego wyjazdu na Majorkę Solange ma lat 10, w czasie rozstania z Chopinem 18, Maurycy 23. Zmienia to zasadniczo ich stosunki, zwłaszcza że Maurycy nigdy Chopina nie lubił, a Solange dziwnie niepokojąco przyjaciel mamy intrygował... Może warto tu również przypomnieć wiek głównej pary: gdy się poznają, ona ma 34, on jest o siedem lat młodszy. W finale dramatu ona jest więc kobietą 43-letnią, on liczy lat zaledwie 36...
Zresztą wydaje mi się, że ze wszystkich naszkicowanych przez Iwaszkiewicza odniesień między parą głównych bohaterów właśnie motyw kobiety i mężczyzny wypadł w Rozmaitościach najlepiej.
Kalina Jędrusik (rolę tę gra na zmianę Teresa Szmigielówna) tak piękne w sztuce kwestie broniące prawa kobiety do szukania szczęścia w miłości, nawet gdyby się na tej drodze myliła, potrafiła przepełnić zwykłą ludzką prawdą i godnością. I zagrała kobietę, która się w tych poszukiwaniach raz jeszcze boleśnie zawiodła, ale się tej porażki nie wstydzi. Stąd najprawdziwsza była w scenie wspomnieli i w decydującej rozmowie z córką. Z kolei Edmund Fetting pokazał Chopina jakby przedwcześnie postarzałego, niezwykle opanowanego, skierowanego do wewnątrz, również rozczarowanego i dotkliwie przy tym zranionego, tyle że już bez chęci szukania przyczyn tego niepowodzenia, po prostu pogodzonego z losem i zrezygnowanego. Miałabym nawet pretensję do aktora o zbyt wielką uległość i wyciszenie Chopina, który w tym wydaniu przypominał raczej jakiegoś domowego bakałarza (jeśli można tak określić nauczyciela muzyki) w zamożnym domu, a nie pianistę światowej sławy w fazie tworzenia kolejnego arcydzieła. I to w ostatnim okresie swego niedługiego żywota.
Jak na sztukę o Chopinie w spektaklu Solarza zbyt wiele brzmiało fałszywych tonów. Nadmierna egzaltacja pań raziła w równej mierze, co brak manier u panów. Elżbieta Starostecka sztuczną, obcą tej aktorce krzykliwością chciała zaznaczyć budzący się a już nieokiełznany temperament Solange. Jerzy Bończak w skali od łajdaka do uroczego nicponia w ogóle nie zdecydował się, jakiego Maurycego chce zagrać.
Wyjściowa kurtynka z kolorowym pejzażykiem Nohant, otoczona girlandami sztucznych kwiatów (dekoracja Mariusza Chwedczuka, piękne kostiumy Xymeny Zaniewskiej, brawa zwłaszcza za suknie George Sand!) zdawała się zapowiadać obrazek "jak żywy" z życia wielkich ludzi, powoli odzierany na scenie z tych sztucznych upiększeń. Ale niestety, właśnie tej codzienności najbardziej mi w przedstawieniu Solarza zabrakło. Mimo wspaniałych aktorskich dialogów, reżyser wyraźnie nie kontaktował z sobą aktorów, każąc im grać albo tyłem do siebie (bardzo teraz modne!), albo w najlepszym wypadku wprost do widowni; znając reżysera głównie jako filmowca chciałoby się rzec może złośliwie - "na kamerę". W dodatku aktorzy podają swój tekst dziwnie niechlujnie, szybko, toteż chwilami trudno ich zrozumieć (nie dotyczy to, na szczęście, głównych bohaterów). A przecież "Lato w Nohant" opiera się właśnie na dialogu i jedynie umiejętne jego poprowadzenie pozwoliłoby aktorom wygrać w bliskim kontakcie wszystkie niby subtelne a tak istotne odcienie tej sztuki.
Bo przecież gdyby autorowi chodziło jedynie o niefortunny romans czterdziestoletniej pani, obarczonej dwojgiem nieznośnych i przedwcześnie dojrzałych dzieci, to nie musiałby w to angażować ani Chopina, ani George Sand, a zamiast Nohant występowałaby po prostu Podkowa Leśna. Nie, nie, przepraszam raczej Zalesie Górne czy inna tego typu przypadkowa miejscowość, jako że musiałby to być już zupełnie inny autor a nie Jarosław Iwaszkiewicz, znakomity pisarz, subtelny psycholog, wybitny znawca muzyki i Chopina. Na pewno dobrze rozumiejący i znający z autopsji problemy wielkich ludzi nie tylko w chwilach tworzenia.