Artykuły

Może

"Morze otwarte" w reż. Marka pasiecznego w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Pisze Łukasz Drewniak w Dzienniku Gazecie Prawnej - dodatku Kultura.

Jak oni pokażą morze? - zastanawiałem się, jadąc do Szczecina na prapremierę debiutanckiego dramatu Jakuba Roszkowskiego. Będzie prawdziwa woda? Fotografia polskiego wybrzeża w okolicach Łeby? Niebieska kotara na ścianie?

Albo po prostu wyjdzie pracownik techniczny teatru, stanie sobie gdzieś w głębi i powie: "Drodzy Państwo, to ja w tym utworze przedstawiam morze. Polskie morze. Każde morze. "Morze otwarte". Moje gdybanie na temat możliwych wariantów inscenizacyjnych miało o tyle sens, że w dramacie Roszkowskiego bez morza ani rusz. Z morza wychodzi Bestia, czyli syn - kochanek kobiety, która wspólnie ze swoim mężem dokona spektakularnej i surrealnej adopcji przybysza. I w morzu syn - kochanek podobno zniknie, decydując się przepłynąć wpław Atlantyk aż do samego Nowego Jorku. I z morza jeszcze raz powróci, czekając samotnie w opuszczonym domu na rodziców, którzy opłakują go w Stanach Zjednoczonych Hipokryzji pod postacią czarnoskórego topielca wyłowionego gdzieś w pobliżu Statuy Wolności. O morzu Roszkowskiego można opowiadać, można je też pokazać. Reżyser Marek Piaseczny dysponując tylko ciasną, kameralną sceną Teatru Małego, wybrał wariant pośredni. On to morze napisał. Na podłodze leżą wielgachne styropianowe litery, z których trójka aktorów ułoży w pewnym momencie właściwy wyraz. Ale póki co może jest to morze, może nie. Może mnożą się w nim znaki, może morze powstaje z niewidzialnej wody, jaką przelewają w dialogach bohaterowie.

Pasieczny próbował przeczytać dziwny tekst Roszkowskiego poetycko, skupiał się na prostej symbolice słów i gestów, z lekka tylko podlanej absurdem i nierealnym klimatem. Bo co chwila jest w tej historii zwrot psychologiczny, zakręt językowy, salto sytuacyjne. Szybkie, skandowane riposty bohaterów skrywają niepokojące migotanie scenicznego świata. Zmienia się status postaci, ich relacje zostają raz po raz zdefiniowane na nowo. Trochę jak w "Pierwszym razie" Walczaka: surrealizm nadpływa falami albo sięga scenicznym rodzicom po kostki, albo zakrywa syna wraz z głową. Pasieczny pokazując przypływy i odpływy uczuć rodzicielskich, szukał stałych punktów i dołożył je ze świata spoza tekstu, jak ten gest wykonywany przez całą trójkę: oto co jakiś czas przenoszą cząstkę morza łyżeczką do herbaty i podlewają nią wątłą roślinkę w donicy. Pasieczny z pomocą starej stylistyki teatralnej otwiera dramat napisany przez autora zafascynowanego stylistyką nową (jakkolwiek byśmy obu nie definiowali).

Reżyser słucha bohaterów, lecz nie ulega tyranii języka, bo może nie wierzy mu do końca. Ale i tak forma zalewa temat. Z trójki aktorów najbardziej podobał mi się oczywiście Arkadiusz Buszko jako ojciec (za zasługi dla Teatru Współczesnego należy mu się już co najmniej tablica pamiątkowa na deptaku Bogusława). Cieszy mnie również skupiony debiut Macieja Litkowskiego w roli syna, a zwłaszcza subtelne środki, jakimi podkreślił swoje związki z tytułowym morzem. Otóż kiedy przechodził obok mnie, poczułem, że pachnie frytkami. Może chciał wywołać w widzach tęsknotę za wakacjami, kąpielami słonecznymi i porcjami "fish and chips" serwowanymi w nadmorskich smażalniach miłości... Może po prostu garderoba znajduje się z tyłu teatralnej knajpki. Może... Gdybałem sobie do woli podczas długiej drogi powrotnej znad szczecińskiego "Morza".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji