Artykuły

Spotkanie z mistrzem

Było to spotkanie wzruszające. Tym bardziej, że nie oczekiwaliśmy po nim zbyt wiele. Mistrz Zdzisława Skowrońskiego dostał dopiero III nagrodę w tegorocznym konkursie na sztukę telewizyjną. A przecież, o ile już widowisko uznane za najlepsze (Ta wieś, Mogiła Jerzego Broszkiewicza) zostało ocenione dość kontrowersyjnie, o tyle następne ( Niski pułap Mariana Promińskiego) oceniono jednogłośnie jako niewypał. Trudno się więc dziwić naszemu sceptycyzmowi. Z tym większą więc przyjemnością można stwierdzić, ze dużo stracili ci, których zniechęciły do oglądania poprzednio nagrodzone sztuki.

Skowroński, zasłużony autor dramatyczny (jego sztuki Kuglarze i Maturzyści oglądaliśmy również w tym roku na małych ekranach w ramach przeglądu najbardziej wartościowego repertuaru Dwudziestolecia) raz jeszcze wykazał, że dysponuje niemal niezawodnym wyczuciem sytuacji, które doskonale sprawdzają się właśnie na scenie, nie w czytaniu. I nie przypadkowo używam tu słowa scena, bo choć sztuka pisana była specjalnie dla telewizji, autor nie silił się na poszukiwanie jakichś wyjątkowo odrębnych, zupełnie nowych środków wyrazu. Raczej pozostawił tę sprawę realizatorom. Oczywiście, zarówno w teatrze, jak i w telewizji głównym nosicielem problematyki jest aktor i eksponując poprzez bardzo kameralną fabułę właśnie poszczególnych aktorów (a przede wszystkim jednego) autor tym samym stworzył wyjątkową szansę - dla wykorzystania wszechstronnych możliwości kamery. Jak się okazało, nie tylko telewizyjnej, bowiem prolog i epilog zostały sfilmowane. Warto podkreślić, że w tym przypadku - a jest to rzecz bardzo rzadka - prawie nie odbiegały one od części środkowej (retrospektywnej) - zasadniczej dla rozwoju akcji - konwencją stylistyczną, charakterem i nastrojem obrazu.

Jednakże cechy, które przesądziły o walorach tej sztuki - to przede wszystkim wielka precyzja i prostota w prowadzeniu scenicznej narracji, dzięki czemu równie klarownie została wypointowana główna myśl utworu, czyli wszystko to, co autor miał do powiedzenia widzom. A chciał po prostu przypomnieć kilka, zdawałoby się, banalnych prawd. Może nie tyle przypomnieć nawet, co przywrócić zawartym, w nich treściom autentyczny, głęboki, wzruszający sens. Często bowiem: mówimy o tym, czym powinien być teatr, jaką funkcję winien pełnić we współczesnym społeczeństwie i konkretnie - w naszej nowej rzeczywistości ostatnich dwudziestu lat. Lecz pochłonięci aktualnymi dyskusjami i sporami, zapominamy nieraz czym był teatr i jakich tradycji jesteśmy dziś spadkobiercami; myśli i doświadczenia jakich wielkich artystów pragniemy kontynuować i rozwijać. Dotyczy to zresztą zjawisk nie tylko w dziedzinie teatru. Lecz jest to już refleksja na marginesie.

Kim właściwie jest postać tytułowa? Ów Mistrz, z którym styka się w najmniej oczekiwanych warunkach okupacyjnych młody partyzant (czego się domyślamy) marzący o aktorskiej karierze? Jest to starszy, sterany tułaczką w prowincjonalnych, objazdowych teatrach, podrzędny aktor (nazywany przez wspołmieszkańców Mistrzem), który całe życie pragnął zagrać rolę na wielkiej, stołecznej scenie. Miał nawet jeden jedyny raz tę szansę, dzięki rekomendacji szkolnego kolegi, z którym się zetknął w czasach jego wielkości. Szansę tę zabrała mu wojna. Ale nawet w tych okropnych warunkach nie rozstaje się ze swoim wymarzonym bohaterem - Szekspirowskim Makbetem. I zapewne nigdy nie przeczuwał nawet, że tego wieczora, kiedy opowiedział młodemu adeptowi dzieje swego życia i wyłożył poglądy na teatr (zaczerpnięte zresztą z tzw. testamentu Stefana Jaracza) zagra swoją największą rolę. I mimo że znakomitą, wypełnioną bardzo konkretną nienawiścią. Interpretacją monologu Makbeta przed hitlerowskim oficerem wydaje na siebie wyrok śmierci - odchodzi szczęśliwy. Szczęśliwy poczuciem, że sztuką się uratował nie tylko życie dwóch lodzi, ale i własną ludzką godność.

Scenę tę, jak i zresztą cały epizod z Mistrzem - Januszem Warneckim, oglądało się dosłownie z zaciśniętym gardłem. Zasługa to niezrównanego mistrzostwa tego naprawdę wielkiego aktora. Bowiem z postaci tej uczynił jedną z najbardziej głębokich i wartościowych, jakie mogliśmy oglądać w ostatnich, polskich sztukach. Trudno się dziwić, że przy takiej osobowości, a i chyba najlepiej napisanej roli, zbladły inne postacie dramatu. Stały się jednowymiarowe, zbyt jednoznacznie określone i nawet przecież dobrzy aktorzy (Ryszarda Haniu, Stanisław Zaczyk, Józef Pieracki, Lech Madaliński, Igor Śmiałowski. Andrzej Żarnecki) nie mogli to dać więcej, niż mieści zaledwie schemat danego typu charakterologicznego. Oczywiście, nie jest to wina odtwórców; to słabość samej sztuki.

I tu znowu trzeba oddać wyrazy uznania należne reżyserowi. Umiał on tak ustawić sytuację, tak poprowadzić akcję, tak rozłożyć akcenty myślowe i dynamiczne (świetne stopniowanie napięcia), że niedomagania te stały się niezauważalne. Więcej, stały się - co może paradoksalne - koniecznym właśnie w tych wymiarach, organicznym tłem dla monologu Mistrza. Tłem dla tego niezapomnianego spotkania.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji