Z życia biurowca
Znana reżyser, tekst, który sama wybrała jako najbardziej dla niej interesujący. A jednak Annę Augustynowicz, która w Teatrze Kameralnym w Sopocie przygotowała premierę "Po deszczu" Belbela, spotkało niepowodzenie.
Annę Augustynowicz? A może jednak autora sztuki, Sergio Belbela. W jego tekście od początku widać pęknięcia, których nie przykryła sopocka inscenizacja.
Ring na dachu
Widzów, wchodzących do niewielkiej sali Teatru Kameralnego od progu uderza widok sceny zabudowanej po sam skraj masywną i prostą scenografią Marka Brauna. Przechylona w stronę widowni, niemal najeżdża na pierwsze rzędy. Trudno o bardziej skrótowe i trafne oddanie tego, co jest istotą dramatu Belbela: funkcjonowanie bezdusznej, miażdżącej ludzkie osobowości instytucji.
Przechylony taras urządzono na dachu jakiejś firmy, o której dowiadujemy się coraz to nowych szczegółów jedynie dzięki osobom, które zakradają się tutaj, by zaciągnąć się papierosem - w firmie obowiązuje bowiem całkowity zakaz palenia. Ponieważ na tarasie spotykają się wszyscy, od gońca, przez sekretarki po członków zarządu, wiemy już, że firmą rządzą lęk i obłuda: wszyscy ze strachu przestrzegają zarządzenia, które nie wiadomo kto wprowadził i które przez wszystkich jest łamane. Pomysł z tarasem jest, wydawałoby się, świetny.
Prowadzić można to przedstawienie właściwie bez zmiany biegu, tak szybko zmieniają się sceny: gdy tylko ktoś schodzi ze sceny, zaraz schodkami po przeciwnej stronie wspinają się kolejni nikotyniści. Wybudowany przez Brauna taras - nieprzypadkowo - przypomina trochę ring, dramaturgia mogłaby więc być tu taka, jak w turnieju bokserskim - tym bardziej, że waga konfliktów staje się coraz większa.
Gdybyż tak było. W rzeczywistości jednak bohaterowie zajmują naszą uwagę coraz mniej interesującym nas gadulstwem, a wiele rzeczy wydarza się właściwie nie wiadomo po co.
Dla huku
Czemu na przykład w pewnym momencie w sąsiedni budynek uderza z hukiem helikopter, zabijając coś z półtorej setki obywateli? Czy tylko po to, by jedna z bohaterek snuła swoje bzdurne teorie o telekinezie? Doprawdy nie potrzeba było do tego aż tylu trupów, a co gorsza, beznamiętność, z jaką dyskutuje się nazajutrz o tej hekatombie, czyni ją całkowicie niewiarygodną.
Tak samo niewiarygodne wydają się inne tragedie, rozgrywające się w wieżowcu. Ktoś rzuca się z okna, komuś ginie żona - wszystko to trochę na zasadzie diabła wyskakującego z pudełka. Tak jakby autor czuł, że z dialogów, płynących ze sceny, nie układa się prawdziwy dramat i trzeba go wzmocnić ścielącym się trupem.
Między Kafką a kawką
Sopockie przedstawienie nie może się jakby zdecydować: na ile jest dramatem zwykłych ludzi, wplątanych w biurowe i życiowe konflikty na ile zaś - symboliczną ilustracją współczesnego świata. Reżyser, w ślad za autorem, prowadzi w tym drugim kierunku, ale jest to symboliczność trochę za uszy ciągniona. Bohaterowie noszą niemal jednakowe ubrania, jakby pracowali w jakimś mrocznym urzędzie z powieści Kafki (skąd nie ma już wyjścia - chyba że ktoś rzuci się w dół z tarasu). Zarazem jednak panie sekretarki plotkują jak nad poranną biurową kawą. Jedni są ludźmi z krwi i kości, drudzy - wyposażonymi w jakieś nadzwyczajne możliwości mediami. Prawdę mówiąc, wierzę tylko tym pierwszym, np. trajkoczącej, głupiej, choć mającej swój kobiecy spryt Blondynce Marty Kalmus czy Dyrektorce Doroty Kolak, stuprocentowej, wrednej zołzie. Ale nawet w wykonaniu Kolak niewiarygodnie wypadło załamanie, jakie przeżywa jej bohaterka w zakończeniu. Zupełnie też nie wierzę w pozostałe tragedie, ani w znaczenie mitycznego deszczu, który niczym potop spada po dwuletniej suszy na ziemię. Całe to symboliczne piętro jest tu sztucznie dobudowane.
Dwie firmy
Anna Augustynowicz miała do wyboru wyreżyserowanie w Teatrze Kameralnym "Top Dogs" Widmera lub "Po deszczu". Wybrała Belbela, "Top Dogs" wyreżyserował natomiast - bardzo udanie - Bartłomiej Wyszomirski. Oba dramaty opowiadają o tym samym: świecie wielkich firm, niszczących zatrudnionych w niej ludzi. W "Top Dogs" napędzani są oni głównie przez głód awansów, prestiżu i kariery, w "Po deszczu" - rządzi nimi strach. To ciekawe, że po dziesięciu latach rozkwitania w Polsce kapitalizmu możemy obejrzeć takie przedstawienia. Mam jednak wątpliwości, czy trzeba je było umieszczać jedno po drugiej w repertuarze tego samego teatru. Skoro już się tak stało - widzom polecałbym raczej "Top Dogs". Lepsze przedstawienie, dające więcej do myślenia.