Kanciasty czworokąt
Dostarczył Edward Radliński sporo satysfakcji swoim czytelnikom powieściami "Konopielka" i "Awans". Na progu teatru jednak się potknął, zbyt szybko chciał przeskoczyć jego stopień. Aż żal o tym pisać, szkoda, by Redliński złamał pióro dla teatru, ale, niestety, sprawa stała się publiczną, bo Teatr Ziemi łódzkiej wystawił "Czworokąt".
Eksplikacja autorska, jak ją sobie wyobrażam wyglądałaby zachęcająco. Wzajemny przepływ wzorców wieś - miasto, chłop-inteligent, wrastanie w nowe środowiska pierwszych pokoleń, wszystko jednak nie w tonie dramatu lecz komedii. Główni bohaterowie - to para małżeńska. Ona - naukowiec (?), córka robotnika i działacza społeczno-politycznego, on - inżynier budowlany, architekt (?), syn ubogich chłopów. Teraz są już urządzeni, mają swój czworokąt na nastym piętrze wieżowca, w barku whisky "Ballantine", w pokoju obok - ojca Iny (Karoliny), emerytowanego działacza. Zastajemy tę rodzinę w punkcie zwrotnym, kiedy Ina decyduje się powiększyć rodzinę o... gosposię. Tori (Antoni) jest temu przeciwny, ze względów moralno-ideologicznych. W ogóle Toni jest do tyłu, ciągle spogląda wstecz, na wieś, którą pamięta jakby poprzez lekturę Konopnickiej. Za to bardzo do przodu jest Ina która chciałaby mieć lepsze mieszkanie, jeździć za granicę, kupić samochód itd., itp. Teść jest wzruszającym okazem z muzeum, w którym przechowywane są notatniki retro-agitatora, zaś gosposia - Beata, stojąca w szpagacie między wsią i miastem, nie może się utrzymać na nogach w szpilkach darowanych jej przez Inę.
Taką eksplikację, podpisaną przez Redlińskiego, przyjąłby każdy dyrektor teatru. Wiadomo, "Konopielka" wiadomo "Awans", bystre spojrzenie ironisty rewidującego wiejsko-miejskie stereotypy, świetnego obserwatora obyczajów, szydercy, a i moralisty.
Tyle że eksplikacji zagrać się nie da. Grać trzeba sztukę. A ta jest niestety, zbiorem płaskich skeczów, płaskich i niezręcznie napisanych. No cóż, bywa. I chyba tylko nieustannej pogoni teatrów za repertuarem współczesnym, za współczesną komedią, przypisać należy rozpaczliwy krok TZŁ sięgnięcia po "Czworokąt". O ileż zręczniej, sprawniej i dowcipniej napisana jest sztuka Latki grana w Teatrze 7.15 "tato, tato, sprawa się rypła", poruszająca niektóre ze spraw "Czworokątu". Tam jednak były zarysy krwistych charakterów, tu jest jedynie ostentacyjny zamiar autorski, dramaturgia ciągnięta za uszy.
Bywa, że słabą sztukę wyciągną mimo wszystko aktorzy, tak jak się stało z niedawną telewizyjną premierą "Miejsca rektorskiego" J. P. Gawlika. Tu jednak, jak mi się zdaje, aktorzy nie mieli większych szans; nie bardzo bowiem wiadomo, jak grać "Czworokąt". A i doświadczenie sceniczne nie to. Grali więc kanciasto, obijając się o niezręczne sytuacje, chropawy tekst usiłując robić wszystko aby było śmieszniej. Życzliwa publiczność premierowa wyduszała z siebie śmiech od czasu do czasu, ale brzmiał on równie fałszywie jak kwestie padające ze sceny. Ludność zresztą w ogóle chciałaby się śmiać więcej - może nawet tym więcej, im mniej jest powodów, nic więc dziwnego, że śmiała się niekiedy i na "Czworokącie", jakby chcąc pomóc w niewdzięcznym zadaniu Barbarze Więckowskiej (Ina), Mieczysławowi M. Szarganowi (Toni), Tadeuszowi Teodorczykowi (Dziadek), Barbarze Szymanowskiej (Beata).
Po premierze poszedłem z grupą znajomych na kawę. Siedzieliśmy wpatrując się w szklanki przez pół godziny, po czym zrezygnowani rozeszliśmy się do domów. Postanowiłem sobie, że napiszę o wszystkim krótko, oszczędzając autora.