Grzech reżysera
Nie ma najmniejszych wątpliwości, że "Czwarta siostra" - nowa sztuka Janusza Głowackiego jest najlepszą polską sztuka jaką napisano w ciągu ostatnich kilku lat. Teraz trzeba by wielkości dzielą dorównała jego sceniczna realizacja. Jak dalece to trudne, przekonuje warszawska premiera w Teatrze Powszechnym.
Głowacki napisał rzecz niezwykłą. Trawestując czechowowski dramat o Maszy, Mnie i Soni, które wiecznie tęskniły do Moskwy - zobrazował sowiecką, postkomunistyczną melancholię. Bo Katia, Wiera i Tania też tęsknią tyle, że do Ameryki. Jednak ich Ameryka to już nawet nie tyle wizja dobrobytu, co lepszego, mniej upokarzajaco-bolesnego życia. I w tym zawiera się uniwersalność dramatu - naprawdę chodzi tutaj o ogólnoludzką potrzebę mitu "ziemi obiecanej" - takiego, którego wizja pozwala przetrwać kolejny dzień.
Dramat Głowackiego, mimo że gorzki w wymowie, pozostaje jednak świetną komedią, niemalże farsą. Każda sytuacja sceniczna - śmieszna, tragiczna czy romantyczna jest tutaj natychmiast kontrastowana - rozpacz miesza się np. z euforią.
Żeby to pokazać na scenie trzeba niezwykle sprawnej i wnikliwej reżyserii. Tymczasem Władysław Kowalski rozłożył akcenty w sposób najzupełniej niespodziewany. To co przy lekturze dramatu śmieszyło, na scenie wypada blado. W efekcie w spektaklu pojawiają się nieznośne dłużyzny, przerwane skeczowymi gagami, czego tekst, sam w sobie, w ogóle jest pozbawiony.
Co gorsza - nieudolna reżyseria Kowalskiego zmarnowała nie tylko większość wybitnie teatralnych sytuacji podsuwanych przez sam dramat, ale też możliwości, świetnej skądinąd, obsady. Najlepiej broni się Edyta Olszówka (Tania) - udało się jej uniknąć drażniącej nijakości, w którą zdarza się popadać pozostałym. Szczególnie pod tym względem irytująca jest Anna Moskal (Katia) która na tle Olszówki i Katarzyny Herman (Wiera) po prostu znika.
A jednak, mimo wszystko, nie oznacza to, że premiera "Czwartej siostry" w Powszechnym jest kompletną klapą. Jest tu kilka naprawdę udanych scen, kilka dobrych kreacji. Wady widać dopiero "po odejściu od kasy" i skonfrontowaniu inscenizacji z tekstem. Dopiero wtedy widz zorientuje się jak wiele z dramatu Głowackiego przeoczono i poniechano. Podobno ryzyko tego rodzaju jest wliczone w realizację utworów dużej klasy. Tyle, że marna to pociecha.