O, Melancholio, nimfo, skąd ty rodem?
"Na Boga! Muzo! Trochę
śmiechu! Tyle,
Ile potrzeba dla zabawy
gminu!"
Kiedy na scenę wchodzi Adam Hanuszkiewicz i zacierając ręce gestem sopockiego konferansjera mówi: "Dobry wieczór państwu!" - publiczność wybucha śmiechem. I są szanse, że tak już zostanie do końca widowiska pt. "Beniowski" w warszawskim Teatrze Narodowym. Te szanse daje przede wszystkim cudowny dowcip Juliusza Słowackiego, który swój poemat przesycił był ironią, humorem, niekiedy trochę sarkastycznym, kiedy indziej znowu autoironicznym. Te szanse daje także forma spektaklu, a więc wdzięk i dowcip wykonawców, a więc świeże i dowcipne pomysły sceniczne, a więc dystans do samego siebie, a przede wszystkim - brak celebry i namaszczenia, które są wrogami żywego teatru.
W autoironii zapragnął stanąć Adam Hanuszkiewicz (reżyser i autor scenariusza widowiska) w paranteli ze Słowackim. Więc powyciągał różne rekwizyty i formalizmy, które stają się, czy stały? - symbolami, jeśli można tak powiedzieć, hanuszkiewiczyzny i bawi się nimi. Górna to parantela - Słowacki. Ale aspiracja do wybaczenia, bo pomysły są rzeczywiście świeże, wesołe, nadają przedstawieniu tempo, wigor, młodzieńczość, wciągają widownię, która tekstem Słowackiego bawi się, wzrusza, którą ten tekst wciąga. Zważmy, że popularność poematu Słowackiego jest dużo mniejsza od takiego na przykład "Pana Tadeusza", choć spierać by się można godzinami czy to sprawiedliwie z poetyckiego punktu widzenia. Ale i tak przecież niemała to zasługa, że się ten cudowny poemat przed oczy i uszy publiczności wystawia i w tak atrakcyjnej, wciągającej, angażującej każdy zmysł formie - przedstawia. I publiczność ryczy ze śmiechu, kiedy trzeba, wzrusza się szczerze, kiedy trzeba bo taka jest siła i oblicze dobrego, żywego teatru. Czegóż tam nie ma? Jak trzeba - to na scenę wchodzi Ryszard III w kostiumie z przedstawienia w Narodowym. Jest i drabina z "Kordiana", jest czaszka z "Hamleta" a jest i Ofelia, jak żywa. A przy tym jest Słowacki - jest uroda jego wierszy, jego cudowny humor, wreszcie jego myśl - ironiczna, żywa jasna, racjonalna - pełna przytyków do pismaków, które na prasowej premierze budziły szczególną wesołość. A jest i najczystsza liryka. Dodajmy do tego znakomitą, nastrojową , funkcjonalną, a przy tym prostą i czytelną scenografię Mariana Kołodzieja, dodajmy pyszną muzykę Andrzeja Kurylewicza - a zobaczymy, że były szanse na przedstawienie naprawdę godne najwyższego entuzjazmu i obrony przed przeciwnikami, których nie zabraknie. Ale...
"O, melancholio, Nimfo,
Skąd ty rodem?
Czyś ty chorobą jest
epidemiczną?"
Wydaje ml się, że rozumiem drogę myślową Adama Hanuszkiewicza. Kiedy już zrobił pierwsza część "Beniowskiego", przedstawienia skrzącego się humorem, żywego i mądrego, pomyślał sobie tak: - A nuż to jest niepoważne? A jam przecież poważnym narodowym artystą, nie wypada, żeby się publiczność na moich przedstawieniach tylko śmiała i śmiała. Jeszcze poważni koledzy powiedzą, żem dowcipas i rozśmieszacz, a nie artysta?
No i zakasał rękawy i spreparował drugą część Beniowskiego. Do fragmentów, poematu dołączył fragmenty takich utworów poety, jak "Poema Piasta Dantyszka", "Ksiądz Marek", "Zawisza Czarny", "Maria Stuart", listów Słowackiego oraz fragmenty "Czarnych kwiatów" Norwida. Są to na ogół utwory, przez które z trudem przebija się koneser. Utwory, gdzie splątaniu i rozwichrzeniu myśli, towarzyszy namiętne splątanie formy, gdzie poezja często pozostaje w okowach mistycyzmu i wielosłowia. Owo wielosłowie przykrywa często perły poezji, które z nimi blisko sąsiadują. Teatr nie pomógł poecie. Dążenie do powagi sprawiło, że druga część "Beniowskiego" jest widowiskiem nudnym, pozbawionym logicznego i konkretnego przesłania myślowego, opartym na deklamacji i geście. Najlepiej z tego wszystkiego wychodzą owe listy, bo wychodzi z nich jakby Słowacki z części pierwszej. Ale gmatwanina myślowa pozostałych fragmentów, poza tym rzecz jasna przejmująco pięknych, mądrych choć zawiłych , wymagających przecież skupionego, wielokrotnego wgryzania się, owa gmatwanina teatralnie się nie tłumaczyła. W tej sytuacji przebłyskiem nadziei wydawało się nawet zakończenie, choć jego prostota była może trochę przesadzona.
Jak "melancholia, nimfa" zaszkodziła przedstawieniu, przekonać się można łatwo z poziomu gry aktorów w obu częściach. Bardzo możliwe, że patos monologu w drugiej części kosztował Daniela Olbrychskiego znacznie więcej pracy, szczerego wysiłku i skupienia, aniżeli całą część pierwsza, ale jednak jakoś wolę go tam - młodzieńczego, rozhukanego, powiedziałbym - bardzo beniowskiego. W każdym razie tą rolą Olbrychski udowadnia z pewnością dwie rzeczy: po pierwsze. że umie mówić wiersz, i po drugie, że jest po prostu bardzo dobrym, wszechstronnie sprawnym aktorem. A to "po prostu" to jest bardzo wiele.
I tak samo lepszy był w pierwszej części Gustaw Lutkiewicz jako Borejsza, i tak Samo Joanna Sobieska, bardzo ładna, zwiewna, wdzięczna, wzruszająca. I tak wszyscy inni, których przepraszam, że nie wymieniam, na czele z Adamem Hanuszkiewiczem, który w pierwszej części mógł być przecież dowcipny. Pełen wzięcia bardzo ujmującego, ironicznie złośliwy, co przecież nigdy nie znaczyło - bezmyślny, a raczej wprost przeciwnie. A że późniejsze poematy Słowackiego - te, które tak hojnie wykorzystano w części drugiej, - są przepojone refleksją i skłębioną myślą, to do tego doszedł Słowacki po długich latach rozmyślań, pasowań się ze sobą i ludźmi, walk wewnętrznych. Miał prawo pisać niejasno, zawile, skrywając swą mądrość w gęstwie słów. Adam Hanuszkiewicz nie myślał tak długo.