Artykuły

Makbet Wielkiego Miasta

"Makbet" w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu. Recenzja Tadeusza Kornasia w Didaskaliach.

Początek spektaklu. Jaskrawe światło rozjaśnia tylko wąski pas proscenium. Po lewej stronie na barowych stołkach siedzą trzy... no właśnie, kto? Jedna z nich wychodzi na wybieg, zachowuje się jak modelka, ale bardziej prowokacyjnie - jak modelka erotyczna. Jest w jej ruchach pretensjonalność, wielkie przerysowanie i szczypta kpiny z samej siebie. Dla żartu spuści nawet spodnie, odsłaniając tyłek. Orientujemy się w końcu, że to nie kobieta, ale mężczyzna - drag queen. Po nim na wybieg wchodzi kolejna - nieco starsza kobieta. Zachowuje się jak nauczycielka, pokazując, w jaki sposób należy rozniecać żądze mężczyzn. Tym razem wyuzdane gesty stają się ciut bardziej wulgarne, ale też dziwnie poczciwe, podszyte żartem. Trzecia (trzeci) to również drag queen - wysoki, nie tak ekspresyjny, wręcz poważny, trzymający się nieco w cieniu. Szykują się do wyjścia. Pada pytanie: "kto płaci za taksówkę"? Może trudno w to uwierzyć, ale tak zaczyna się Szekspirowski

Makbet - w Opolu.

Rozjaśnia się ogromna scena Teatru im. Jana Kochanowskiego. Gdzieś bardzo daleko w głębi - łóżko, na którym śpi Lady Makbet (Judyta Paradzińska). Na środku sceny w głębokich fotelach siedzą i rozmawiają Makbet (Michał Majnicz) i Banquo (Przemysław Kozłowski), owinięci bandażami, jak po bójce. Bezmyślnie oglądają telewizję. Na scenie jest ledwie kilka mebli i sprzętów... Pomimo że wrażenie ogromu przestrzeni jest przytłaczające, wydaje się, iż jest to współczesne, nawet dosyć przytulne, "oswojone" obecnością gospodarzy mieszkanie. Zderzenie wielkości i kameralności zaburza postrzeganie: gdy Lady Makbet, rozespana, w skarpetach - jak to w domu na chłodnej podłodze - chce podejść do mężczyzn, musi pokonać spory dystans, pewnie ponad dwadzieścia metrów, a później drugie tyle, idąc do łazienki, która usytuowana jest po prawej stronie proscenium. Te jej "podróże" długie, senne, są zarazem pysznym, wysmakowanym

estetycznie obrazem. Jednocześnie wyraźnie rysuje się silny emocjonalny związek między małżonkami - potrzeba na to kilku spojrzeń, małych gestów, ale także przestrzennych rozwiązań. Kleczewska w pracy z aktorami bardzo często stwarza międzyludzkie sytuacje poza słowami - trudno oddać je więc w słownym opisie.

W tę leniwą, prywatną przestrzeń wchodzą trzy drag queens, pewnie zaproszone do tego domu, by rozruszać towarzystwo. Nikt nie dziwi się ich przybyciu. Pretensjonalnie zachowując się, erotycznie prowokują Makbeta i Banqua, ale bez zbytniej natarczywości. I ni stąd, ni zowąd zaczynają mówić słowa przepowiedni.

Ta bardzo ryzykownie ustawiona przez Kleczewską scena zaważy

na wymowie całego spektaklu, nieodwracalnie narzuci sposób patrzenia na teatralną rzeczywistość. Bo jakimiż wieszczkami mogą być drag

queens? Przecież, wydawałoby się, ich słów nie sposób potraktować serio, skoro nawet one same tego nie robią. Również Makbet i Banquo, ironicznie, lekko i prześmiewczo traktują wygłaszane przez nie przepowiednie. Jakby to wszystko było wygłupem mieszczącym się w konwencji zabawy. A jednak te słowa dają początek lawinie krwawych zdarzeń.

Późniejsze przepowiednie, już w połowie spektaklu, gdy upadek Makbeta uzależniany jest od nadejścia lasu birnamskiego, rozegrane zostały równie przewrotnie. W głąb sceny przeniesiony jest stół, wokół którego, obok drag queens, stanie kilka osób - jak podczas seansu spirytystycznego. Również w tym przypadku uderza kpiący dystans, choć już nie odbieramy słów z taką lekkością; zbyt wiele złego już się dokonało. Ale pytanie: "kim są w tym spektaklu drag queens?" wciąż nie daje spokoju. Ich przepowiednie mają dziwny status: choć są głoszone półserio, jednak spełniają się bezwzględnie. Jakby działo się coś nie do końca uświadamianego, narzucającego się jednak z kolosalną

siłą, kierującego Makbetem, i nie tylko nim. A przecież w tym we współczesności osadzonym spektaklu Kleczewskiej nie ma Boga. Zaświaty, jeśli istnieją, też są nieokreślone. Nie może być więc również czarownic - któż mógłby w taki twór dzisiaj uwierzyć. Drag queens nie przejmują ich roli. Stają się raczej przekaźnikiem nieokreślonego szeptu nierzeczywistości. Można by to nazwać współczesnym ekwiwalentem wieszczenia - coś wisi w powietrzu i domaga się wyartykułowania, a drag queens są mimowiednymi tego przekaźnikami.

Zaraz pojawia się Rosse, obwieszczający spełnienie pierwszej przepowiedni (Makbet stanie się tanem Cawdoru) i zapowiadający przybycie króla.

Oczywiście nie będzie w tym spektaklu zamków, strażników, bram czy rycerzy. Na cześć przybyłego Duncana (Grzegorz Minkiewicz) w domu Makbeta zostaje zorganizowana impreza całego mafijnego towarzystwa. Dekadencka, suto zakrapiana i z minuty na minutę coraz bardziej oszalała. Duncan wkracza z ochroniarzami, przychodzą także mafijni znajomi z żonami, biegają dzieci, dla rozgrzania zabawy zaproszono również drag queens - jedna z nich upodobała sobie Banqua, inne zabawiają pozostałych gości. Najpierw zrytualizowana część oficjalna. Szafowanie przywilejami przez Duncana - naznaczenie następcy, dosyć głupio się zachowującego, oglądającego się za kobietami i sprawiającego wrażenie wiecznie zadowolonego z siebie młodzieńca, który sam zaskoczony jest nominacją. Całe to zhierarchizowane, pełne ukrytej przemocy towarzystwo jest obleśne, a zabawa w coraz bardziej kiepskim guście. Rządzący bynajmniej nie sprawiają wrażenia silnych, naznaczonych charyzmą osób, lecz zwyczajnych prostaków.

Król dobiera się niedwuznacznie w tańcu do Lady Makbet, która przyjmuje te awanse z niesmakiem - jednocześnie próbuje go nie urazić, ale i do siebie nie dopuścić. Wszyscy tańczą i piją coraz mocniej. Król wykonuje coś w rodzaju striptizu, a później daje się wodzić kobietom na pasku. Muzyka techno nadaje rytm. Goście wreszcie przenoszą się do drugiej sali; za szybą w głębi widać tańce, zabawy, słychać śpiewy i rozmowy, dociera basowy rytm muzyki.

A w wielkim pustym pokoju Lady Makbet rozmawia z Makbetem o morderstwie. Dziwna to rozmowa, zgoła nieszekspirowska. Zabicie króla mieści się przecież doskonale w mafijnym świecie - najsilniejszy przejmuje wszystko. Przecież nie może tu być mowy o Bożym namiestniku, pomazańcu - a na dodatek król jest obleśny, zadufany i głupi. Poprzeczka przekroczenia, winy obniża się więc znacznie. Zabójstwo jest zwyczajną zasadą funkcjonowania w takim świecie.

Gdy imprezka powoli dobiega końca, każdy kładzie się, gdzie może. Kilka osób na łóżku, Król w fotelu na środku, inni na krzesłach po prawej. Upojeni alkoholem nie zwracają uwagi na formy. Nikt nikogo nie pilnuje, wszelkie hierarchie przestały obowiązywać, każdy śpi gdzie popadnie, byle przetrwać do rana. Nikogo nie dziwi, że między gośćmi ktoś chodzi. To pierwsze, dokonane osobiście przez Makbeta

morderstwo pokazane jest bardzo dosadnie - Makbet wielokrotnie, z szaleństwem w oczach dźga króla nożem, szlachtuje go jak zwierzę.

Później scena wyciemnia się, natomiast na proscenium, na owym wybiegu, dochodzi do kolejnej rozmowy Lady Makbet i Makbeta. Choć może "rozmowa" to niedobre określenie - oszalały Makbet wchodzi ze sztyletem w ręku, jakby jego dłonie opanował skurcz. Plącze słowa - więcej mówi sposób jego zachowania niż treść wypowiedzi. Trudno sobie wyobrazić, że wcześniej - należąc do tego towarzystwa - nikogo nie zabił, ale teraz dokonane morderstwo na śpiącym, na kimś ze swojego obozu, wstrząsnęło nim do głębi. Już teraz widać, że było to

ponad jego siły. Lady Makbet próbuje być racjonalna, opanować szaleństwo męża. W łazience nabiera do miednicy wody. Próbuje zmyć z Makbeta krew, próbuje go uspokoić. Gdy w chwilę potem odniesie na miejsce zbrodni nóż, w tej samej misce również sama będzie próbowałazmyć krew. Wspólnota zbrodni i wspólna niemożność zmycia winy.

Skreślenia w tekście Szekspira dokonane przez Kleczewską tworzą bardzo precyzyjną historię. Nic nie wiemy o dzieciach Banqua. Dziedziczenie władzy nie ma tu nic do rzeczy - i tak wygra najsilniejszy. Makbet nie jest ani gorszy, ani lepszy od innych, jest tym, który odważył się sięgnąć po władzę - mógł to być ktoś zupełnie inny. "Los" sprowokował "przepowiednią" działanie. Paradoksalnie można więc powiedzieć, że jest to Makbet bez wyraźnego Makbeta (a to nie oznacza wcale wartościującej opinii o grze aktora). Spektakl opowiada

o zbiorowości. Makbet jest włączony w tło, jest trybem bezlitosnej maszyny, ofiarą owych wiszących w powietrzu, samospełniających się przepowiedni. Podobnie zresztą jak inni. Kolejne sceny coraz mocniej ukazują jego szaleństwo, ukazują, że czyny, na które się porywa, były ponad jego miarę.

Makbet brnie coraz dalej, musi pokazać innym symptomy swojej siły i władzy. Zresztą władza coraz silniej go opętuje, dosłownie - zachowuje się momentami jak szaleniec. Kleczewska mistrzowsko operuje skrótami, budując migawkowe, ale pełne siły sceny. Oto Makbet i jego "przyjaciele" leżą rozebrani na leżakach w pełnym słońcu. Pomarańczowe nasycone światło oddaje nastrój upału. Dziewczyna

roznosi drinki. Coraz mocniej i coraz bardziej bezlitośnie Makbet próbuje zaznaczać swoją przewagę. Chce wzbudzać bezwzględny posłuch.

Naśladuje nawet sposób zachowania poprzedniego króla. Scenę kończy męski, "bratający wszystkich" taniec, wykluczający jednego z nich

- nie potrafiącego przyjąć hierarchii opartej na sile. To wykluczenie ma zarazem ciężar wyroku śmierci. W innej scenie Makbet - siedząc z kolegami przy barze - cynicznie i bezwzględnie zleca im zabójstwo rodziny Macduffa. Dzieje się to tak lekko, jakby wcale nie chodziło o życie. To znów zobaczymy go na stole, gdy w zacietrzewieniu gestykuluje coraz mocniej, mimowolnie zbliżając się do estetyki przemówień Hitlera. Ale równocześnie to ciągłe potwierdzanie swej siły wtrąca go w coraz głębsze szaleństwo. Nie ma nawet chwili oddechu, by cieszyć

się zyskaną władzą. Niczym nie wyróżnia się spośród innych, a jednak musi się wyróżniać, narzucając sobie taki przymus, sprawiać takie wrażenie, musi być tym jedynym, rządzącym.

Najsilniejszą osobowością w spektaklu Mai Kleczewskiej jest Lady Makbet. Nie dlatego, że jest najmocniejsza, ale dlatego, że jej postać jest najbardziej skomplikowana, mieści najwięcej pomieszanych sprzecznych dążeń. I może też dlatego jej klęska jest najbardziej druzgocąca. W Lady Makbet jest wiele prostego ciepła i zwyczajnych ludzkich wahań. Zbrodnia prawdopodobnie w jej wyobraźni miała być jednorazowym czynem, który umożliwi zdobycie władzy i pozwoli zrealizować marzenie o wysokiej pozycji, również towarzyskiej. Spacery w pysznych kreacjach po galerii obrazów są tego widomym znakiem. Tylko że nawet w tej scenie coś jest nie tak: obrazy wiszą krzywo, a Lady Makbet pozostaje zupełnie sama. Bo obok dążenia do brylowania w wielkim świecie jest w niej zwyczajna kobieca potrzeba ciepła. I tak naprawdę, to niemożność realizacji w tej właśnie sferze okazuje się ostatecznie największą tragedią. Makbet i jego żona płacą najwyższą cenę za uzurpację.

Podobno w ponowoczesnym świecie tragedia jest już niemożliwa. A jednak Makbet Kleczewskiej pozostaje tragedią. Inaczej skrojoną, ale nadal wykorzystującą pojęcie hybris. Wymowa dzieła Szekspira poddana została gwałtownym przemianom. Nie można już oczywiście mówić o boskim autorytecie króla-pomazańca, na serio o czarownicach. Kleczewska likwiduje także motyw dziedziczności tronu: Banko nie ma jeszcze dzieci. Władzę można wyrwać, ale czy da się ją utrzymać przez pokolenia? Kleczewska jednak w jakiś przedziwny sposób

odwołuje się do Kottowego mechanizmu dziejów, a właściwie - lepiej byłoby powiedzieć - mechanizmu współczesności, bo historyczna pamięć została już chyba zatarta. To coś, ta sankcja przekraczająca oczywistość, wisi nad wszystkimi. Miotają się, walczą, zabijają się, ale zza wszystkich działań wyłania się narzucające się poczucie, że inaczej zdarzyć się nie mogło. Nawet jeśli niebo jest puste, swoją nieracjonalną siłą nie dopuszcza ono do hybris.

Łatwo napisać, że tak odebrałem spektakl, ale o wiele trudniej uchwycić to w teatralnej materii. Na pewno ów pograniczny status drag queens - ni to wieszczek, ni to mężczyzn, ni to kobiet, osób z pogranicza życia społecznego: poza rodziną, mafijnymi układami, wyścigiem po władzę - pozostaje niepokojąco niejasny, jakby rzeczywiście przez nie, nawet przez głupawe, śpiewane z playbacku piosenki, przelewało się coś niewyobrażalnego, trudno ubieranego w słowa, niosącego przesłanie czy przestrogę dla żyjących. Drag queens zapowiadają

sytuację - która z miażdżącą konsekwencją musi się spełnić i która tak naprawdę zawiera w sobie zasady podstawowych mechanizmów życia

społecznego.

Spektakl balansuje na granicy realizmu, oniryczności, gry konwencjami i schematami pop-kultury. Często trudno powiedzieć, czy to jeszcze realne zdarzenia, czy projekcja wyobraźni scenicznych bohaterów. Sceny zmieniają się szybko, równie szybko zmieniają się też nastroje. To, co zdarzyło się chwilę wcześniej, naznacza kolejną scenę rozegraną radykalnie odmiennie. Tak jest na przykład, gdy drag queens śpiewają piosenkę z Priscilli, królowej pustyni. Kleczewska pozwala,jak w prawdziwym show, wybrzmieć w całości kilku parominutowym utworom. Muzyka z popularnych filmów, poprzez odwołanie się do konkretnych obrazów komentuje - jak przed wiekami pieśni chóru - wydarzenia, a czasem je zapowiada. Z odrobiną smutku, lecz z pełną determinacją drag queens markują - bo przecież nie śpiewają naprawdę - piosenkę z Priscilli. Przed nimi, bardzo powoli z zapadni wyłania się obszerny pokój, przysłaniając stopniowo "królowe nocy". Wreszcie w końcowych fragmentach piosenki widać już tylko machające, podniesione w górę ręce. Pokój zdecydowanie różni się od wielkich przestrzeni mieszkania Makbetów. Ma wzorzystą tapetę, na ścianie

- reprodukcję jarmarcznego religijnego obrazka. Można powiedzieć - mieszkanie poczciwej (bez negatywnego wydźwięku tego słowa) rodziny. Na łóżku samotna kobieta (Aleksandra Cwen), pełna dziwacznych przeczuć, w jej mniemaniu opuszczona przez męża. My widzowie - już wiemy, że za chwilę przyjdą zabić ją i dzieci (dopiero co Makbet rozmawiał o tym ze zbirami, popijając alkohol w pubie). Słychać tylko, że ktoś porusza koralikami, zasłaniającymi drzwi. Wchodzi jeden ze zbirów i ostrzega Lady Macduff przed niebezpieczeństwem, niedwuznacznie

dobierając się do niej. Ale nagle, jakby się rozmyślił, wychodzi. Po chwili wchodzi razem z drugim mężczyzną, w maskach Mickey Mouse na twarzach. Najpierw zabijają dzieci. Później, z ich krwią na rękach wracają do pokoju. Lady Macduff zostaje brutalnie zgwałcona, później zarżnięta. Akwarium wykorzystane zostaje do obmycia rąk. Na swoje nieszczęście zakwiliło jeszcze dziecko leżące w wózku - i

one zostaje uduszone poduszką przez jedną z Myszek Miki, jakby mimochodem, już na odchodnym. Po rzezi powoli i bezszelestnie pokój zapada się pod scenę.

Zderzenie popularnej filmowej piosenki i brutalnego, bezwzględnego mordu oddziałuje na różnych poziomach. Możemy przyjąć to bezpośrednio: zrównane zostały rozrywka i gwałt - mogą one funkcjonować dzisiaj obok siebie na podobnej zasadzie (jak się to dzieje na przykład w telewizji). Można to bardziej zmetaforyzować: morderstwo wpisane zostało już na stałe w naturę współczesności - a drag queens, w poprzedzającej je scenie, jak antyczny chór, zapowiadają nieszczęście.

Jednak mimo takiego zestawienia, mogącego stępić znaczenie przemocy, scena ta rzeczywiście szokuje. Lecz w bardzo dziwny sposób. Właściwie wcześniej nie poznaliśmy Lady Macduff. Mord staje się więc w pewien sposób bezosobowy, anonimowy. Jest to celebracja przemocy dla samej przemocy. Określa raczej zasadę świata i jego bezwzględność, a nie charakter scenicznych postaci.

Kleczewską interesują mechanizmy zachowań zbiorowych. Na ucztę do króla Makbeta przychodzą postaci w osobliwych maskach, przypominających maski obrzędowe. Maska w wielu tradycjach obrzędowych zmieniała osobowość nakładających ją. Często oznaczała tych, którzy odeszli - przodków. Przyjmując taką antropologiczną perspektywę, możemy założyć, że na przyjęcie u Makbetów schodzą sięni to żywi, ni umarli - i nie ma się co dziwić, że Makbet raz po raz dostrzega pośród nich "swoich" zamordowanych.

Wszyscy razem siedzą w rzędzie, twarzami do widzów. W środku Makbet i Lady Makbet w królewskiej sukni, w widocznej już ciąży - jedynie oni nie noszą masek. Od tej sceny widać - a sygnały pojawiały się już wcześniej - że teraz dramat zaczyna wchodzić w całkiem inną, prywatną dziedzinę. Władza miała przynieść szczęście im obojgu, ale szczęśliwi się dzięki niej nie stali. Ciąża Lady Makbet byłaby w pewnym sensie zwieńczeniem kulminującego uczucia. Byłaby, gdyby nie przeszłość, której już teraz cofnąć się nie da. Zza masek wyzierają duchy zamordowanych. Władza, dziecko, rodzina - wszystko to mogłoby się ziścić, ale Makbet i Lady Makbet nie potrafią sprostać przekroczeniu, którego się dopuścili. To pamięć, a nie skrucha, wpycha bohaterów w szaleństwo.

W następnych scenach Lady Makbet nie będzie już w ciąży. Machina zmiażdżyła wszystko. Marzenie o spokojnym przemierzaniu galerii obrazów pozostanie tylko marzeniem. Spokój nigdy nie nadejdzie. Szaleństwo Lady Makbet i Makbeta zmierza ku śmierci. Hybris współczesności domaga się zadośćuczynienia.

Ostatnie sceny życia Makbeta to sceny klęski. Pochłonęła go gra o władzę, nasycając ambicje i nadążając za pulsem życia społecznego. Ale w końcu wszystkie społeczne dążenia radykalnie się kurczą. Życie, które wcześniej tak łatwo i z taką zimną lekkością było odbierane, nagle ukazuje swoje wyjątkowe, jednostkowe oblicze. Żona Makbeta straciła dziecko i teraz umiera w ramionach męża. Śmierć traktowana anonimowo, śmierć obcych, śmierć w rytmie pop kultury spospoliciała. Natomiast śmierć kochanego człowieka musi znaczyć i znaczy

inaczej. Nagle okazuje się, że życia przywrócić się nie da. Że wszystkie plany przestają być ważne. Postępujące szaleństwo Makbeta wzmaga jeszcze rozpacz, teraz już bezgraniczna. Makbet wszędzie ciągnie ze sobą trupa, próbuje go ożywić, przytulić. Nie chce wypuścić nawet na moment ciała bez ducha. Aktorstwo staje się wręcz ekshibicjonistyczne, przekraczające granice dobrego smaku, martwe ciało jest przez zrozpaczonego Makbeta wleczone, poniewierane, głaskane z czułością. Jakie znaczenie może mieć w takim kontekście władza? Dalszego

ciągu przedstawienia mogłoby nie być.

Maja Kleczewska jest jednak przewrotna, ma też poczucie humoru. Zmieniamy zatem konwencję. Bo to ciekawe zagadnienie: jak w świecie wielkiej metropolii rozwiązać scenę z maszerującym lasem birnamskim? W spektaklu Kleczewskiej Makbeta otacza kilkanaście postaci w paramilitarnych strojach. Makbet rozpina ich mundury, pokazują się koszulki z napisem "Las Birnamski". Proszę bardzo, może być i tak - skoro kultura masowa opanowała wyobraźnię społeczną, taki dowcip rozładowuje sytuację - przejmującą i drastyczną jeszcze przed chwilą. Oto najemnicy konkurencyjnej albo własnej mafii przyszli Makbeta zabić - ale ta śmierć jest już tylko groteskowa. Tak naprawdę Makbet, z chwilą śmierci Lady Makbet, przegrał wszystko. Teraz ani się broni, ani ucieka.

Ten ostatni gest kończy coś, co zaczęło przed chwilą brzmieć serio, przejmująco. To sygnał ironii, nawias unieważniający tragedię (która przecież dzisiaj jest niemożliwa). Tylko że w pamięci wciąż pozostaje wcześniejsza chwila rzeczywistej rozpaczy.

Nie sposób ominąć jeszcze jednego podstawowego pytania. W jakim celu Kleczewska wybrała dramat Szekspira i przełożyła go na współczesną estetykę i współczesne realia? Czy nie lepiej byłoby bawić się wyobraźnią kultury masowej, wykorzystując tekst współczesny? Nie trzeba by podejmować takich karkołomnych adaptacyjnych zabiegów.

Na pewno można patrzeć na spektakl Kleczewskiej jak na niezwykle bogate wizualnie widowisko. Ale udało się jej dokonać czegoś o wiele ważniejszego. Paradoksalnego. Posługując się kluczami (wytrychami) rodem z dzieł filmowych, teatralnych, muzycznych, ikonami wyobraźni wykorzystywanymi w setkach kopii i nawiązań, potwierdzając oczywistości w naszym schematycznym myśleniu i porządkowaniu świata, które cieszy się rozpoznawaniem nawiązań, opatrując wszystko nawiasem ironicznego dystansu, okraszając żartem, odsłoniła - używając słowa, które dzisiaj trzeba by zastąpić innym, mającym posmak w większej mierze irracjonalny, nieuchwytny - przeżycie tragiczne. Spychane coraz głębiej, ale nie dające się wyeliminować. Człowiek stoi wobec świata go przekraczającego, którego, choć dawne atrybuty zniknęły (czarownice czy duchy, dla niektórych nawet Bóg), to jednak nieświadomych "przesłań" nie da się zagłuszyć. I choć może wszystko dzisiaj wydaje się małe, przemielone, pędzące, zamknięte w obrazkach, i tak nie da się unieważnić tragicznego rozdarcia, w wyniku którego człowiek, stając wobec nieokreślonych mocy, będąc przez nie powodowany, zapewne zostanie też przez nie zgnieciony.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji