"Kolacja na cztery ręce"
Nareszcie powiało u nas Zachodem. Zaczął liczyć się pieniądz. I to nie w stolicy, ale w Krakowie przy najbardziej zakopconej ulicy - alei Krasińskiego. Dosyć polityki, dosyć eksperymentów artystycznych, poszukiwań drugiego dna w literaturze...! Krzysztof Jasiński zamienił STU w teatr impresaryjny, czyt. komercyjny. Interesują go problemy: czy sztuka pójdzie, ile musi kosztować, kto w niej zagra?! - Jak na Broadwayu...
Na budynku teatru, od pierwszego piętra po parter, rozpięta jest wielka, biała, płachta, na której czarnymi literami wypisano trzy głośne nazwiska. Widać je aż spod "Jubilata". Premiera prasowa, rozpoczyna się nietypowo - o godzinie dziesiątej wieczorem. Widzowie tłoczą się w holu bankietowym. Jest to bardzo przyjemne miejsce celebrowanych spotkań towarzyskich. Wszyscy na ogół znają się i są zbratani: władza z dziennikarzami, dziennikarze z aktorami, aktorzy z publicznością. Można kupić wino i - w skrajnych przypadkach - wejść z kieliszkiem na widownię, a po premierze wznosić toasty na koszt teatru...
Tłum z każdą chwilą gęstnieje. Widownia niecierpliwie wyczekuje na "kolację", którą mają spożywać Jan Sebastian Bach z Jerzym Fryderykiem Haendlem. Ciągle jednak nic się nie dzieje, ponieważ artyści - przebiegle zaostrzając apetyty - opóźniają rozpoczęcie.
Pierwszy efektownie wkracza Jan Peszek (obsadzony w niewielkiej roli Schmidta). Szmerek radości! Od momentu premiery "Transatlantyku" Gombrowicza publiczność nie spuszcza go z oczu. Szybkie wejście Haendla - Jana Nowickiego - pupila publiczności od czasów "Nastazji Filipowny" miłośnika teatralnych skandali. W ubiegłym sezonie nastolatki biegały do Starego oglądać jego negliż w "Platonowie". (Nie wiem czy dotąd biegają...)
Na końcu w otwartych drzwiach pojawia się Bogumił Niechcic z "Nocy i dni" - by wymienić jeden z tytułów do sławy Jerzego Bińczyckiego. On dopiero potrafi wchodzić na scenę! Jan Sebastian Bach masywny, wtłoczony w czarny brokatowy frak, skontrastowany z białą peruką, która leży mu na głowie jak czapka (nie ma aktora, który by śmieszniej od Bińczyckiego wyglądał w peruce) - stoi i stoi zatrzymując akcję przedstawienia, zagarniając dla siebie całą sympatię publiczności. I od tej - teatralnym slangiem mówiąc - brawurowej "stójki" zaczyna się ostra walka między gwiazdorami o widza. Gdy Nowicki robi grymaśne miny do rozbrykanego, sektoru C, my z sektoru B jesteśmy we władzy sztukmistrza Peszka. I tak na zmianę; wszyscy trzej "od kulisy do kulisy" wykonują swoje szarże.
Można by zamknąć oczy i wyobrazić sobie, że jest się w jakimś mateczniku teatralnym i aktorzy nie zejdą ze sceny, dokąd nie uda im się wymusić braw, że nagle usłyszy się starego Leszcza, który wściekły z powodu opóźnionej reakcji sali, grzmotnie laską w podłogę, albo ujrzy Solskiego we własnej osobie... A ten nie cofnie się przed żadnym grepsem i jeden Pan Bóg wie co za chwilę zacznie z nami wyczyniać! - Tak, tak, gwiazdy metodycznie pracują na aplauz.
Przedstawienie płynie wartko. Sztuka Paula Barza jest zręcznie napisana, choć zarówno w sensie tematyki, jak i pojemności intelektualnej wydaje się być dalekim i ubogim krewnym "Amadeusza" Shaffera. A inscenizacja również nie przejawia ambicji, by być czymś więcej, niż lekkostrawną zabawą. Krzysztof Jasiński popisy aktorskie uzupełnia popisem sztuczek reżyserskich. Na widok stołu biesiadnego, z wielu piersi dobywa się przeciągły jęk! Podobno człowiek z restauracji SPATiF-u, który przygotowuje tę kolację, w dniach przedstawień musi wstawać o piątej rano, żeby ze wszystkim zdążyć... Wymyślnie serwowane potrawy na ogół są prawdziwe; przypuszczam, że z wyjątkiem ostryg, których Bińczycki łapczywie zjada cały srebrny półmis.
Może zdarzyć się, że wrażliwsi melomani - śledząc te teatralne bachanalia - będą mieli miny jak po wypiciu szklanki octu, bo nie znajdą tęgo, czego może chcieliby oczekiwać. Muzyka obu mistrzów baroku traktowana jest rozbrajająco swobodnie i służebnie wobec nadrzędnych, rozrywkowych celów przedstawienia.
Ale premierowa publiczność bawiła się świetnie. Tak świetnie, że na zakończenie poderwała się z miejsc i biła brawo na stojąco. Znajomi znajomych, przyjaciele przyjaciół fetowali dla samej przyjemności fetowania, może nieco zbyt rozrzutnie pozbawiając się przywileju nagradzania owacją na stojąco Wielkich Wydarzeń w Teatrze.