Artykuły

Dwa teatry (fragm.)

Krzysztof Jasiński, dyrektor i reżyser w jednej osobie, jest bez wątpienia człowiekiem odważnym. Co kilka tygodni pali nam się w Polsce jakiś teatr, minister Krawczuk za­powiada powołanie dodatko­wych, specjalnych oddziałów straży pożarnej (pewnie chce dać zajęcie rzeszom spauperyzowanych aktorów), a tu w STU na scenie płoną liczne świeczki, uruchomiane w do­datku przez jakieś straszne, trzaskające, błyskające i nie­zbyt precyzyjne, elektroniczne zapłonniki, jak na filię kon­cernu IBM przystało!

Na szczęście z ust aktorów płynie na ogół woda, co jakby zmniejszało niebezpieczeństwo pożaru. Woda, gdyż komedia Barza jest nader miałka, wy­raźnie widać, że autor jest pu­blicystą, a nie rasowym dra­maturgiem, bo jeden dobry pomysł - fikcyjne spotkanie J. S. Bacha z F. Haendlem - to na dobry teatr jednak trochę mało. Więc woda - ale jak płynąca i z jakich ust!

Kto kocha teatr ten wie, że Teatr to Aktor i tu Jasiński dokonał czegoś, na co od daw­na czekał teatralny Kraków: trzy postacie sztuki obsadził trzema gwiazdami (przy okazji czyniąc swoją filię IBM filią Starego Teatru) a scenograf­ka Zofia de Ines-Lewczuk, na pewno nie bez sugestii reży­sera, oprawiła rzecz całą bar­dzo smakowicie: młodszej części widowni cieknie ślinka na widok panów Bińczyckiego, Nowickiego i Peszka, pozosta­łej na widok zawartości dwóch fortepianów, przy któ­rych grill w "Forum" przypo­mina bar mleczny z czasów stanu wojennego.

Opisu smakołyków, których nie tylko sceniczny Bach-Bińczycki nie potrafi spożywać, ale o których istnieniu nie słyszała nigdy, jak przypuszczam, lwia część widowni, dokonał już Jan Kalkowski w "Przekroju", zresztą konsul­tant teatru w tym zakresie, dlatego nie będę powtarzał. Może tylko uwaga na margi­nesie: z pasją obserwowałem, jak prosty skądinąd pomysł na przedstawienie, przy którym codziennie zatrudniony jest mistrz kuchni Franciszek Skibiński (zacznę przychodzić do Pana, do "Spatifu"! kto mnie zna wie, co lubię!), integruje techniczną, organizatorską i artystyczną załogę teatru. Ci elektrycy, akustycy, bileterzy z zapartym tchem śledzący, czy pan Bińczycki zabierze do domu całość, czy tylko część golonki; czy pan Nowicki skonsumuje wszystkie, czy tylko niektóre karczochy, czy pan Peszek, wnoszący na sce­nę garnki wnosi wszystko, co było do wniesienia, czy też korzysta z ciemności za kulisami...! Kochani, nie przema­wia przeze mnie zawiść. Ja znam stawki w teatrze i sam biegam za szynką lub pomarańczami. Na zdrowie! Tak zatem "Kolacja na cztery rę­ce" ukazuje związek i piękno rozmaitych sztuk, wśród nich kulinarnej, ostatnio jakby trochę zapomnianej.

Zawsze uważałem, że w tea­trze (zresztą nie tylko tam) trzeba stawiać na umiejętno­ści i talent człowieka. Majster, nawet jeśli bierze udział w tzw. chałturze - a przecież jest "chałturą" występowanie poza macierzystą sceną i w tym wypadku nie ma to okre­ślenie znaczenia pejoratywne­go - to, co robi, robi dobrze i tylko wyjątkowy i chwilowy brak kondycji może obniżyć mu poziom. Filialny występ trzech gwiazdorów Starego Teatru na deskach Teatru STU potwierdza tę prawdę. Ci trzej zapewne wykonaliby do­brze książkę telefoniczną, a przecież komedia Barza od książki telefonicznej jest nie­wątpliwie lepsza. A propos: pomysł na wykonanie kra­kowskiej książki telefonicznej podrzucam Piotrowi Skrzy­neckiemu, to jest naprawdę miejscami bardzo zabawny tekst...

Siedzimy więc na widowni, ze smakiem zaglądamy do for­tepianów, słuchamy muzyki Haendla i Bacha (z play-backu, ale nie dziwota: na stru­nach stoją garnki i półmiski), a przede wszystkim oglądamy perfekcyjny tercet. Ślina leci z ust na scenie i na widowni, ale nic to! Na nudę czasu nie ma. Wprawdzie przesłanie komedii Barza nie jest nazbyt odkrywcze i ogranicza się właściwie do rejestracji dwóch odmiennych postaw twór­czych, przy czym wszystko to jest trochę naciągnięte. Ani Bach - przedstawiony tu jako uwikłany w życie, niedocenio­ny samotnik - nie był takim znów wielkim opozycjonistą, gdyż większość swoich dzieł stworzył wszakże, podobnie jak Haendel, na zamówienie możnych, z tym, że jego możni wyrastali z kręgów kościel­nych, Haendla częściej ze świeckich. Ani też Haendel, pieszczoch władzy, krytyki i publiczności w końcu nie okazał się muzycznym grafoma­nem, co mogłoby świadczyć, że ludziom prawdziwie zdolnym kontakty z władzą nie szko­dzą. Więc aczkolwiek cały tekst sztuki odrobinę pachnie publicystyczną dydaktyką, mo­je zarzuty wobec Barza nie są zbyt silne, jest bowiem bez wątpienia twórcą dość zgrab­nej partytury na trzech akto­rów, których talent potrafił nadrobić literackie braki dzieł­ka. Do wielkiej muzyki Krzysztof Jasiński dołożył wielkie żarcie i w sumie wyszła z te­go przednia zabawa, do wzię­cia udziału w której serdecz­nie zachęcam.

Ominie was tylko jedno dość przewrotne przeżycie. W dniu, w którym byłem w STU na widowni siedział też Krzy­sztof Penderecki z małżonką i Kermit zauważył rezolutnie, ze spektakl był spotkaniem nie dwóch, ale trzech znaczą­cych kompozytorów, przy czym trzeci reprezentował po­stawę pośrednią: jest pupilem Kościoła, władzy i krytyki, a o wiele mniej publiczności. Ciekawe, co wyniknie z tego na przyszłość.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji