Artykuły

Dziennik Kontaktowy

XIX Festiwal Teatralny Kontakt w Toruniu. Pisze Tomasz Mościcki w Odrze.

Sobota, 23 V. Dzień pierwszy: przez góry i doły

Dostać się z Warszawy do Torunia i przybyć na czas to czyn nieledwie heroiczny. Wymaga odwagi rajdowca i obojętności kierowcy spychacza. Kilkadziesiąt kilometrów drogi to wykopy, prace drogowe, czyli korki, wertepy. Dwa lata temu jechało się przez coś w rodzaju krajobrazu po bitwie. Góry ziemi, doły, poryty asfalt. Dziś jest nieco lepiej, w każdym razie droga Warszawa-Toruń wciąż wiele mówi o mocarstwowych ambicjach naszego kraju. Wielkie zamiary przy mikrych możliwościach ich urzeczywistnienia. A to wszystko na niecałe trzy lata przed wymarzonym Euro 2012.

KONTAKT w tym roku - wedle zapowiedzi dyrektor Oleradzkiej - skromniejszy. I tutaj kryzys, co go podobno u nas wcale nie ma, rozpostarł swe opiekuńcze skrzydła. Przedstawienia mniejsze, bardziej kameralne, a wszystkiemu winien niekorzystny kurs euro, który pożarł sporą część dotacji. Rozpoczynamy "Procesem" Praskiego Teatru Kameralnego. Reżyseruje Duśan David Pafizek. Czujemy się troszkę jak na przedstawieniu prowincjonalnego teatru, co to postanowił huknąć nowoczesnością.

Multimedialne projekcje, a jako muzyczna ilustracja "Stand By Me" Bena E. Kinga, co zapewne miało być ironicznym kontrapunktem do ponurej historii Józefa K. Wszystkie atrybuty tego, co przez ostatnie piętnaście lat gościło na wszystkich niemal scenach naszego kontynentu, a co w tym praskim przedstawieniu stało się autoparodią. Łącznie z tym, że w przedstawieniu Pafizka trudno doszukać się głębszego sensu, choć Jifi Peńas z czasopisma "Tyden", którego wypowiedź przedrukowano w programie, doszukał się w tym przedstawieniu metafizycznych głodów. No cóż... Doktorowa z Wilczej, co dekadę temu z okładem w krakowskim "Dzienniku Polskim" z upodobaniem przekłuwała podobne balony, pisała o kozach, w które wmyślaja się różni książęta ducha - i już nie kozę, lecz rumaka ognistego widzą.

Uśpieni praskim "Procesem", sennym krokiem udajemy się do gościnnego Baja Pomorskiego, by tu zobaczyć "Głos człowieczy" Jeana Cocteau przywieziony z Holandii przez Toneelgroep Amsterdam. Idę nawet dość ciekawy - moje pokolenie Cocteau na scenie już nie oglądało. Wyszedł z mody tak dalece, że właściwie dziś jest niemal zapomniany. Idę ciekawy tym bardziej, że ten monodram miał być grany w Warszawie jesienią 1939 roku. I to w miejscu ciekawym, bo planował go w swoim teatrzyku Figaro sam Fryderyk Jarosy. Miała wówczas grać Mila Kamińska. Teatrzyk, jak wiadomo, szlag trafił u progu wojny, więc idę ciekawy, w którą stronę mogła pójść ewolucja warszawskiej rozrywki.

Jeśli w tę, którą zaproponowali Ivo van Hove i jego aktorka Halina Reijn - mogło być ciekawie. Młoda wykonawczyni na pustej sceneczce, ograniczonej jeszcze zmniejszającym ją scenicznym oknem, prezentuje wszystkie stany psychiczne towarzyszące porzuconemu człowiekowi: od udawanej beztroski aż do skrajnej rozpaczy. Co prawda profesor Kuligowska zżyma się, że Cocteau przypomniano akurat tym tekstem - ale dobrze, że mieliśmy okazję poobcowania z porządną dramatyczną literaturą. Zwłaszcza że zagraną naprawdę po mistrzowsku.

Niedziela, 24 V. Pierwsze spotkanie z modnym pisarzem i chemia miłości

Weksel bez pokrycia, czyli kompletnie niepotrzebny "Kapitał" moskiewskiego teatru Praktika. Sztuka szalenie ostatnio en vogue Władimira Sorokina. I co mnie oraz publiczność obchodzą losy korporacyjnych pracowników i ich frustracje? O małych ludziach i ich małych dramatach pisał Czechow, i z tych z pozoru miałkich historii tworzył tragedie ludzkiej egzystencji. Teraz za obraz świata mają starczyć wielkie problemy panienki, której jakaś bogata chamica zajęła parking nowym audi A3. Być może naprawdę wielki artysta zrobiłby z tego wielki dramat. Ale to jest jedynie Władimir Sorokin, Barbara Cartland rosyjskiej dramaturgii, trzaskający sztukę za sztuką. Zatrważa cały ten młody rosyjski teatr przyjeżdżający co roku do Torunia. Polski teatr, wcale przecież nie za mądry, nie wygląda przy nim źle. Zaraz, zaraz - tylko czemu zachwycamy się "Wujaszkiem Wanią" zrobionym przez Wieniamina Filsztyńskiego "po stanisławsku" w warszawskim Teatrze Polskim? Pewnie dlatego, że jednak i w Rosji, i w Polsce nie wszyscy oszaleli.

Wieczór w Bydgoszczy. W Opera Nova "Muszka owocówka" Christopha Marthalera. Pokaz profesjonalizmu i wszechstronności jego aktorów. Spektakl niemal bez tekstu, właściwie tylko znane i mniej znane motywy muzyczne. Mozart, Delibes, Puccini, Andrew Lloyd Webber sąsiadujący z Donizettim, Dvorak obok Brigitte Bardot. Diabelska mieszanka dla muzycznych erudytów, tak - i jakże słusznie - podziwiana przez Jacka Sieradzkiego, z którym też dzielę wątpliwości: ile tych muzycznych motywów zna dziś publiczność, ile frajdy ma z ich rozpoznawania?... Sam pomysł na spektakl - szatański: zestawić najbardziej emocjonalną muzykę z chłodnym rozbiorem uczuć ludzkich na fizjologię ich powstawania, zderzyć romantyzm muzycznych fraz z listą hormonów sterujących mózgiem. Miłość - gra skomplikowanych chemikaliów? Ale gdzie w takim naukowym rozbiorze przestrzeń na metafizykę, o której istnieniu upewnia ta muzyka? Niektórzy narzekają nieco, że to za długie, że pomysły się powtarzają. To już stary Franc Fiszer odpowiedział malkontentom narzekającym, że Shaw ględzi: Tak, ale wolę, żeby to on ględzii niż ktokolwiek inny. W pamięci pozostaje rewelacyjny pianista, grający świetnie fortepianowy wyciąg koncertu b-moll Czajkowskiego, akompaniujący aktorom, sam zresztą biorący udział jako aktor wśród aktorów Marthalera. A oni sami - ludzka menażeria, grubi, chudzi, nieforemni, niezgrabni, często zwyczajnie nieładni, i to wszystko na scenie niknie, tak jak zawsze niknie na niej brzydota opromieniona prawdziwym talentem.

Jeszcze jeden spektakl, który mógł powstać wszędzie - tylko nie w Polsce. Ale we are the champions. Coraz bardziej nieznośna ta świadomość. Rozgrzebana droga Warszawa-Toruń, rozgrzebane, nijakie spektakle tworzą razem dość spójny obraz upiornej mania grandiosa. Tylko sami rzadko mu się przyglądamy.

Poniedziałek, 25 V. Powtórka z wczoraj i ładny zmierzch

Tak to bywa, że KONTAKT miewa dyżurnego upiora. Poprzednimi laty funkcję tę obejmował Karna Ginkas, terroryzujący publiczność i okazujący jej swoją bezbrzeżną pogardę, kiedy indziej sam Eugenio Barba. Tegorocznym jest Władimir Sorokin. Na upiora nie wygląda - starannie wypielęgnowana siwiejąca plereza, padająca mu lokami na ramiona, starannie przystrzyżona bródka niczym u francuskiego muszkietera z XVII wieku. Kontaktowicze toczą spór: d'Artagnan to, czy może Turgieniew albo autor "Obłomowa". Nie wchodzę w te fryzjerskie spory, wiem jedno: po "Kapitale" z wczoraj i po dzisiejszym "Lodzie", adaptacji jego "kultowej" powieści przywiezionej przez Teatr Narodowy z Budapesztu, wiem, że jeśli zobaczę na afiszu nazwisko Sorokin, owszem, wybiorę się, ale tylko przymuszony zawodową koniecznością, z własnej woli - za żadne skarby tego świata. Ten węgierski "Lód" zaadaptowany na scenę przez młodego, zdolnego filmowca Kornela Mundrucza, autora wyświetlonej przed południem Delty, to trwająca prawie trzy godziny sprzeczność. Świetni aktorzy (rozpoznaję jedną z aktorek z niezapomnianej "Mewy" Schillinga, pokazanej tu trzy lata temu) grający pod kierunkiem utalentowanego reżysera przedstawiają historię artystycznie pięć klas niższą od jej prezentacji. Na scenie - akcja niczym z groszowej literatury sprzed niemal stu lat. Tajemnicze sprzysiężenie, sensacyjna akcja, obowiązkowa dawka nie erotyzmu, ale seksu niemal niczym z wesołych lokali w Soho. I to właściwie tylko różni "Lód" od różnych "Tajemnic Paryża" czy innej Barbary Ubryk. W takiej groszowej literaturze erotyczny pierwiastek był niezbędny jako pieprzyk przyciągający czytelnika. Tam erotyzm sugerowano - a Sorokin ze swoim adaptatorem wywalają go bez żadnych woalek czy zasłonek. Aktorzy Mundrucza nader udatnie naśladują na scenie kopulację (od początku do końca!), z ust nie schodzi im słownictwo, w którym "kurwa" brzmi jak wyszukany komplement z dyplomatycznego cocktailparty. Czy ja się tym gorszę? Pewnie paru cymbałów znów napisze, że to wydziwiania Ciemnogrodu, ale uprzedzam ich ataki: nic z tych rzeczy. Po akcie męsko-męskim przy użyciu kuchennego noża z "Shopping and fucking" Łysaka, pokazanym na scenie dziesięć lat temu, te sceniczne "zabawy w doktora" mogą już przyprawić wyłącznie o ziewanie. A to "tajne stowarzyszenie"? Znamy - w lepszym wydaniu, bo z Dostojewskiego. Ba, gdyby tylko wymuskany i elokwentny Sorokin był Dostojewskim. Ale nie jest. Jest kim innym: Gogolem naszych czasów mianowicie. Tę opinię w dwustulecie - co mocno podkreśla - wygłasza na spotkaniu z artystami Oleg Piwowarów, naczelny moskiewskiej "Tieatralnoj Żizni". Nawet jeśli to zawoalowana ironia (w co mocno wątpię), to woal tej ironii jest zbyt cienki i zbyt ściśle przywiera do kształtów jej obiektu. Podejrzewam, że panu z Moskwy po prostu musi się podobać, bo to i Rosjanin, i nowa dramaturgia. Tylko że te baliwernie wygłasza namaszczonym głosem pożiłoj mużcztna, wiekiem zdradzający debiut jeśli nie za późnego Chruszczowa, to na pewno za wczesnego Breżniewa. A panowie w wieku Piwowarowa lubią stać - niechby i po raz ostatni - w awangardzie postępu. Choćby był to postęp Edka z Tanga, czyli tyłem też do przodu. Ciekawe tylko, co pisał za młodu... Wychodzę na świeże powietrze, a raczej wypędza mnie przed teatr ciśnienie tej rosnącej bzdury.

Warum Petera Brooka. To miał być gwóźdź festiwalu. Wielkie nazwisko, legenda teatru XX wieku. Godzina i kwadrans zabawy czystą teatralnością. Ciemnoskóra Miriam Goldschmidt,

aktorka z zuryskiego Schauspielhaus, niebywale sprawna, świetny muzyk towarzyszący jej na dziwnym metalowym instrumencie - ni to dysku, ni bańce wydającej dźwięki różnej barwy i wysokości, w zależności od miejsca, w które muzyk uderza opuszkami palców. Nic ponadto. Kilka złotych myśli na temat teatru, roli Boga w nim... Elegancko opakowany banał - choć jest to pokaz czystej wirtuozerii scenicznej. Dobre i to.

Wracam do hotelu Polonia, myśląc o tym późnym przedstawieniu Brooka. Ładny zachód słońca. Tyle ich już się widziało. Ale zawsze miło popatrzeć. Szkoda tylko, że to już nie "Mahabharata"...

Wtorek, 26 V. Bałkańskie ADHD Tylko jedno zaczyna przychodzić na myśl po kilku latach oglądania teatralnych nowości, w tej liczbie i przedstawień pojawiających się czasem na KONTAKCIE. Umysłowe skarlenie. Ta dramaturgia odfotografowująca wszystko, co widzi, niczym najgorszy amator obiektywu: bez świadomości selekcji materiału, bez żadnego namysłu, bez zmiany kąta widzenia. Znamy to już z naszych teatrów, a teraz oglądamy we "Wrogu klasowym" Nigela Williamsa z East West Theatre Company z Sarajewa. Dwie godziny (bez kwadransa) opowieści o narastającej brutalności szkolnej klasy, co miało być parabolą olbrzymiejącej przemocy w społeczeństwie potrzaskanym przez wojnę. A sceniczny efekt? Łomot przewracanych ławek, rzucanych bez litości krzeseł, obowiązkowy już teraz hip-hop i brutalność młodych aktorów wobec siebie. Miała być parabolą - wyszła nużąca opowieść o dzieciach, u których zdiagnozowano coś, co zgodnie z obowiązującą modą na bezstresowe wychowanie zwie się ADHD i co - jak powszechnie wiadomo - wiąże ręce rodzicom i pedagogom. Kiedyś tę chorobę zwano rozwydrzeniem i skutecznie sobie z nią radzono. Ten spektakl wbrew pozorom nie jest protestem wobec przemocy i zła. Paradoksalnie - jest raczej aktem konformizmu, zgody na to, że świat taki jest i być może musi być. Opowieść Harisa Paśovićia, reżysera przedstawienia o głębokiej traumie doznanej przez Bośniaków, o wciąż odkrywanych i otwieranych masowych grobach, głęboko porusza. Bardziej niż to przedstawienie. Co ciekawe - jako pierwsi opuścili je przedstawiciele zagorzałych postępowców. Wśród nich dyrektor Teatru Polskiego Krzysztof Mieszkowski, któremu po "Terrordromie Breslau", "Dziadach", "Lalce" i kilku innych ślicznotach taki teatr powinien być bliski. No, ale przynajmniej dyrektor Mieszkowski powstrzymał się od komentarzy. Dobrą okazję do siedzenia cicho zmarnował - jak to ongiś powiedział pewien polityk - redaktor Piwowarów. Wyszedł po dziesięciu minutach przedstawienia, po czym przy spotkaniu wygłosił dłuższe przemówienie będące dogłębną krytyką spektaklu. Mentorskim tonem zaczął pouczać artystów o wojnie i losie dziecka. Jak największą traumę przypomniał Biesłan. Trzeba było widzieć zdumienie i niesmak publiczności! Po spotkaniu podchodzę do redaktora Piwowarowa, chcąc uświadomić mu, w jakim kraju wygłosił to kazanie. Przypominam kilka drobnych historycznych faktów z dziejów Polski - tragedie dzieci wyrzynanych wraz z całymi rodzinami przez armię Suworowa na warszawskiej Pradze w 1794 roku czy wydarzenia nieco późniejsze i pewnie znane wybitnemu rosyjskiemu krytykowi, np. nastoletnich powstańców warszawskich w 1944 walczących z Niemcami. Redaktor Piwowarów macha tylko ręką. Eto wsio glupost. No tak, ale ta rozmowa odbywa się w chwili, gdy władze jego kraju chcą obarczyć nasz kraj odpowiedzialnością za wybuch II wojny. A redaktor dużego pisma z Moskwy przebywa tu służbowo...

Środa, 27 V. Dzień polski

Dwa teatry z tego samego kraju. Dwie różne estetyki, dwa wybitne teksty, pardon, jeden to przecież arcydzieło. Na kameralnej scenie toruńskiego teatru oglądam wreszcie przedstawienie, którego nie zdążyłem w tym sezonie zobaczyć w Krakowie, w Teatrze im. Słowackiego. Rozmowy poufne Bergmana w reżyserii Iwony Kempy. Teatr, jakiego dziś (w naszym kraju!) nikt już właściwie nie uprawia. Kameralny, wycyzelowany dialog, starannie wypracowane wzajemne reakcje na najdrobniejszy gest, postaci budowane od środka, od aktorskiego wnętrza, czyli zaprzeczenie festiwalu grepsów i "własnej prawdy aktora", tak forsowanej przez nieutałentowanych artystów i ich nadwornych recenzentów. A przecież to, co rozgrywa się na tej małej scence, niemal pozbawionej rekwizytów i scenografii (tylko stół albo łóżko!), czy raczej, jak się rozgrywa, niemal bez podniesienia głosu, krzyk pojawia się tylko w kulminacji, krzyk-protest, krzyk-bezradność, krzyk-błaganie o pomoc - to nie jest pusta wirtuozeria wygnanego z polskich scen psychologicznego teatru. Nie, pomiędzy tymi raniącymi się wzajemnie ludźmi rozgrywa się wielka rozmowa o obowiązku, obecności czy nieobecności Boga w ludzkim życiu, padają więc pytania, z których nieustannego zadawania nasz zaangażowany politycznie, społecznie, genderowo teatr ostatnio się zwolnił. Świetny Tomasz Międzik jako pastor, kapitalny - jak zwykłe zresztą - Sławomir Maciejewski, gwiazdor toruńskiego teatru, na swojej scenie występujący tym razem gościnnie, ale nade wszystko Dominika Bednarczyk, na której aktorski rozwój patrzę od kilku lat z radością i nadzieją. To na razie mój prywatny faworyt tegorocznego KONTAKTU.

Którym raczej nie stanie się mocno zachwalany "Makbet" Mariusz Grzegorzka z łódzkiego Teatru im. Jaracza. Nawet i piękny "dekor" - płonące gromnice umieszczone w przesuwanych ogromnych świecznikach, gromnice zamykające także sceniczny prospekt, przypomina to co prawda pomysły Nekrośiusa, ale niechby, za to oprawa dźwiękowa!... Dwóch muzyków walących przez cały czas w kotły, dodatkowo jeszcze nagłośnione ogromnymi JBL-ami. Efekt mający budować wzniosłość byłby może i ciekawy, gdyby nie to, że po półgodzinie zaczyna straszliwie nużyć. O czym miał być ten powierzchownie efektowny, ale dość pusty w środku "Makbet" Grzegorzka - doprawdy nie wiem.

Dwa polskie teatry. Oba przecież niezłe, liczące się w naszym życiu kulturalnym. Dwa ważne teksty. Dwoje świetnych reżyserów średniego pokolenia. I dwie nieprzystające do siebie jakości. Czy coś wynika z tego porównania? Ano, chyba nic.

Czwartek, 28 V. Powtórka z historii i absencja

Rano promocja nowego "Pamiętnika Teatralnego". Zeszyt "powojenny", tym razem poświęcony latom 1944-54. Na okładce fotografia dekoracji Teresy Roszkowskiej do Elektry Girardoux, bardzo podobnej w plastycznym pomyśle i sposobie oświetlenia do Obrony Ksantypy Morstina z Teatru Polskiego w 1939 roku. Przeglądam uważnie, choć już nawet po pobieżnym przejrzeniu widać, że zebrany materiał jest fascynujący. To właściwie nie toł-styj żurnał, tylko świetna książka, uzupełniająca to, o czym z konieczności musieli pisać bardzo oględnie i Marczak-Oborski, i nawet skrupulatna i bezkompromisowa Marta Fik. Poświęcona teatrowi początków Polski Ludowej. Historii łajdactwa, w które usiłowano zaprząc nasz teatr, a z którego - również i dlatego, że wówczas istniały jeszcze wielkie autorytety, a te odmówiły w tym łajdactwie udziału - teatr ten mimo wszystko wyszedł. Poturbowany, ale zdolny do społecznej służby. Niechby sobie ten "Pamiętnik" przeczytali ci wszyscy, co tak piali jesienią nad "Brygadą szlifierza Karhana" w łódzkim Teatrze Nowym. Ale nie przeczytają. Dyrektor Mieszkowski, obecny na promocji, występuje z próbą obrony Jana Kotta z jego najpaskudniejszego okresu, z próbą wybielenia Jaszcza i paru innych łotrów spod najciemniejszej gwiazdy. Tłumaczy ich postępowanie czasami, w których żyli, okolicznościami historycznymi. Dyżurne tłumaczenie. Tymczasem najnowszy "Pamiętnik" pokazuje że nie zawsze trzeba ulegać "historycznym okolicznościom". No, chyba że bardzo się lubi czerpać z nich profity.

Wieczorem - czterdzieści minut czeskiego teatru dźwięku. Tika tika polityka. Czwórka młodych aktorów wokalizuje słowo "polityka". Zabawne to, ale na kwadrans.

Na "Sprawę Dantona" Jana Klaty do "Olimpijczyka" nie pojechałem. I to nie tylko dlatego, że zapoznałem się z tym wyjątkowo niemądrym przedstawieniem podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych, a w kilkunastu tekstach zdążono już zrobić zeń najwybitniejszy spektakl ostatniego sezonu. Po kilku spektaklach Jana Klaty i po kilku jego publicznych wypowiedziach, tudzież po jego felietonistyce z "Tygodnika Powszechnego", w trosce o "środowisko naturalne" - jak nazywał duszę śp. Aleksander Bardini - ograniczam swoje kontakty z Janem Klatą do niezbędnego minimum.

Piątek, 29 V. Justyna, czyli negatyw Bergmana

Wieczorem mam prawdziwą przyjemność poprowadzenia spotkania z toruńskim zespołem po "Justynie" według de Sade'a w reżyserii Marcina Wierzchowskiego. W żartach myślę sobie, że Grześ Janikowski, rzecznik festiwalu, wybrał mnie specjalnie ze względu na drastyczność materii literackiej tego przedstawienia i jego formy. Może chciał drobnego skandalu na koniec? Jeśli tak - to się przeliczył, myślę sobie, wciąż żartując. Z pewnością teatralny język Wierzchowskiego nie jest moim językiem. Ale wiem, że w tym oceanie bezczelnej hucpy, jaką jest w Polsce tzw. młody teatr, toruńskie przedstawienie - mimo całej swojej drastyczności, bezkompromisowości, całej ostrości grania, czasem ocierającej się o brutalność - jest językiem spójnym, z własną gramatyką i ortografią. Nie muszę tego języka sobie przyswajać - ale wiem, że ani reżyser, ani aktorzy nie kłamią, ale w naszym kraju, a zwłaszcza w Toruniu, tuż pod bokiem padre Rydzyka, usiłują zadawać publiczności ważne pytania o obecność Boga bądź Jego nieobecność. Albo o przyczyny Jego milczenia wobec bezmiaru zła, bólu i okrucieństwa na tym świecie. Dobrze, że "Rozmowy poufne" i "Justyna" znalazły się w repertuarze festiwalu - dzień po dniu. Te dwa przedstawienia są bowiem niczym pozytyw i negatyw tego samego obrazu. Wierzchowski, któremu się przedstawiam, zrazu nieco się boczy. Ja na niego. Wiadomo - niespodziewane spotkanie "konserwy krytycznej" z "lupistą" (Lupa jest mentorem Wierzchowskiego), a oba te światy rzekomo nie są w stanie ze sobą rozmawiać. Spotkanie po spektaklu pokazuje, że jest inaczej. Chociaż mówimy o świecie innymi językami, to okazuje się, że mówimy o tym samym - o problemie określenia na nowo pojęcia boskości, ostatecznej metafizycznej sankcji. Że jesteśmy jednak - mimo różnicy pokoleniowej i odmiennych światopoglądów artystycznych - zdolni do kulturalnej, a nade wszystko poważnej rozmowy. To upewnia mnie któryś już z rzędu raz, że ta bezsensowna wojna "nowego ze starym" wywołana została sztucznie przez paru cwaniaków. Kosztowała środowisko niepotrzebny podział, a przecież zamiast niego mógł toczyć się rzeczowy dialog. Na słowa i na artystyczne fakty. Trudno. Stało się. Ale miło, że w tym skłóconym kraju dwóch ludzi może jeszcze usiąść do stołu i normalnie pogadać o ważnym spektaklu. Nawet jeśli nie do końca się zgadzają.

Z litewskiego spektaklu "Wujaszka Wani" wileńskiego Teatru Miejskiego, wyreżyserowanego przez Francuza Erica Lacascade'a - wstyd się przyznać - czmycham po kwadransie. Ostrzegawczo wygląda już biały stół zastawiony alkoholem i "Hello Loneliness" duetu Simon&Garfunkel jako ilustracja muzyczna. Znamy my taką nowoczesność z trzeciej ręki. Festiwalowi twardziele, którzy zostali do końca albo prawie do końca, potwierdzają, że decyzja ewakuacji była słuszna. Który to już raz zdarza się na KONTAKCIE, że rozpieszczony ponad miarę i postawiony ponad swoją rzeczywistą wartość litewski teatr znów pokazał żenująco słabe przedstawienie, a tę żenadę widać już po kwadransie?

Jest 11.00 w nocy. Za godzinę werdykt.

Sobota, 30 V. Warszawa, przez góry i doły

Czekając na mijankach wciąż rozgrzebanej drogi Toruń-Płońsk w czasie powrotu do Warszawy, myślę o tegorocznym werdykcie. Zgrzebność tego krajobrazu wybebeszonej drogi, remontowanej trzeci rok, dziwnie jakoś rymuje się z Grand Prix, nagrodą reżyserską, scenograficzną i aktorską dla "Sprawy Dantona" Klaty. To, że nagrodę dla najwybitniejszego aktora tegorocznego KONTAKTU otrzymał Marcin Czarnik grający Robespierre'a - to i nie dziwota. Międzynarodowe jury nie musi wiedzieć, że obcowało na scenie z artystą niemówiącym po polsku. W jakim języku mówi pan Czarnik? - od paru sezonów staram się to wysłyszeć, ale na zagranicę może to wystarczy. Czemu jednak, mając do wyboru "Rozmowy intymne", spektakl bez wątpienia wybitny i zaskakujący dziś, gdy taki teatr jest rzadkością, znów wybrano kliniczny przypadek tandety i bezmyślności, jakich zresztą wiele? Cóż... widać taki teatr, jakie drogi doń wiodą. W całej Polsce.

Leniwie błyska zielone światło na chwiejącym się sygnalizatorze. Powoli ruszamy. Do następnej mijanki.

Na zdjęciu: "Lód", Teatr Narodowy z Budapesztu

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji