Balladyna od końca
Okazało się, że to nie tylko od stu lat uznana pozycja w repertuarze narodowych arcydzieł zgrana do banalności na scenach zawodowych i amatorskich, zaczytana z obowiązku przez pokolenia młodzieży, wystawiana dla poetyckich piękności tekstu, nazwiska autora: - no i dla doskonałych ról, od tytułowej po drugorzędne. Okazało się, że o "Balladynę" można się całkiem serio spierać, że jej teatralna realizacja budzi reakcje żywiołowe, animuje widownię, zaskakuje, gorszy... Historyk literatury miałby ciekawe pole dla analogii: jak swego czasu Słowacki budził niechętne zgorszenie czytelników i krytyków pierwszego wydania "Balladyny", tak teraz Hanuszkiewicz odbiegającą od norm zwyczajowych premierą wzniecił raz jeszcze spór o granice reżyserskiej swobody w odczytywaniu i interpretacji utworów tradycyjnych.
Nie ma wątpliwości: to sukces. Adama Hanuszkiewicza, aktorów Teatru Narodowego, "Balladyny", Słowackiego. Przede wszystkim Słowackiego. Ponieważ jego prowokacyjny wobec literackich - i nie tylko literackich - idei współcześników tekst, jego ironiczne mistrzostwo w na poły szyderczym, na poły serio rozgrywaniu obiegowych wątków (ludomańskich, szekspirowskich, moralistycznych, uczuciowo-romansowych, politycznych) ma po stukilkudziesięciu latach "siłę żywota", siłę żartu scenicznego, nieoczekiwane walory tragigroteskowe, autotematyczne. Naciskając na dźwignię wspomnianej tu techniki tragigroteski, wydobywając ironiczne akcenty autotematyczne Hanuszkiewicz stoi mocno na gruncie kreacyjnych uprawnień teatralnego twórcy swojego czasu, atakuje przyzwyczajenia widowni tak właśnie, jak to wypada czynić artyście jego formatu. Słowacki miał pod nogami teren mniej pewny, ryzykował więcej. Czytelnikom, którzy Szekspira ledwie znali ze słyszenia lub z nieudolnych adaptacji, prezentował cały katalog sytuacji i postaci szekspirowskich, odwoływał się do "wspólnych miejsc" szekspirowskiego teatru z taką swobodą, jakby teatr ten był u nas już doskonale zadomowiony, jakby już spłodził potomstwo, które każdy zna z imienia. Zabieg taki, przypominający po części to, co wchodzi w zakres aluzji parodystycznych, po części zaś jest tym, co teraz nazwalibyśmy "play Shakespeare", składanką interpretującą Szekspira tekstami Szekspira, musiał wówczas trafić w próżnię doskonałą obojętnej niewiedzy. Rychło też stał się kłopotem dla badaczy wpływów, którzy albo próbowali obronić Słowackiego przed zarzutami plagiatu i braku oryginalności, nadużywając hipotezy o jakoby naturalnej "bluszszczowatości" natury nie tyle twórczej, ile odtwórczej poety, albo nawet dowodzili wyższości Słowackiego, który miał dokonać w "Balladynie" syntezy Szekspirowskiego tragizmu, poetyczności i komicznej groteski... Może i dokonał, ale zupełnie inaczej, nie w konkurencji z mistrzem, ale z romantyczną ironią wobec własnych czytelników, wobec swoich kolegów literatów, wobec samego siebie na koniec.
A ileż ryzykował Słowacki samym tytułem! W dwanaście lat po wydaniu Mickiewiczowskich "Ballad i romansów", po całej fali naśladowczej balladomanii, w sytuacji egzaltowanego kultu pieśni gminnej i kultury ludowej, odkrytej przecież jako wartość narodowa niemal równocześnie z manifestami romantyzmu, istnym zuchwalstwem było takie przedstawienie słowiańskiej prostoty, naturalnej łagodności naszego ludu, taka jednocześnie kpina z sielankowej wizji prahistorycznych cnót przodków. To przecież wszystko tak, wedle Słowackiego, ma się do prawdy, jak wymowne sentymenty maniaka Filona do jakiejkolwiek realnej wersji miłości. Przypomnijmy, co się dzieje na scenie tej balladowej dramy, tak chwalonej za subtelności poetyckiego widzenia natury, za czarowną wizyjność, ulotną kolorowość baśniowej fantastyki, za głębokie pokłady moralistyki. Bohaterka tytułowa gwałci wszystkie prawidła etyki naturalnej i społecznej, drogą zbrodni dochodzi od prostoty wiejskiej chaty do tronu. Zabita piorunem, do końca przez ludzką sprawiedliwość nie zdemaskowana, przeciwnie, chwalona dzwonami pogrzebnymi i panegirykami dziejopisa. Jej siostra zarżnięta nożem. Matka zamęczona torturami. Mąż zasiekany w bitwie. Jeden z jej kochanków, po nieoczekiwanej karierze, która realizuje schemat tradycyjny "z chłopa król", całkiem nie wedle tego schematu, nietradycyjnie zakłuty w łóżku (pomyślmy, pijany Grabek gra tu rolę Króla Lira!) - drugi kochanek ginie od zamachu trucicielskiego. Zacny eremita, w którego szacie ukrywał się wygnany król, obwieszony przed własną chatą na gałęzi. Padają i mniej znaczne osoby. Jak to określił w polemicznej uwadze sam Słowacki:
"Nie podobało się, że Grabiec
spity
Jest wierzbą, że się Balladyna
krwawi,
Że w całej sztuce tylko nie zabity
Sufler(...)"
Owszem, przy życiu pozostał przygłupi Filon i te istoty, których zabić wedle ludzkich prawideł nie można, a które jeżdżą w Teatrze Narodowym u Hanuszkiewicza na japońskich miniaturowych motocyklach: elfy, duchy natury, personifikacje sił przyrody. Zabić ich nie podobna, bo są nieśmiertelne, ale można pokazać, jak to się dzieje w "Balladynie", ile warta tyle chwalona mądrość natury, harmonia przyrody, jej błogosławiony wpływ na ludzi. Goplana zakochana w pijanicy wiejskim, oto poetyckie wzniosłości przez Słowackiego wyszydzone. Nadgoplańska natura bardzo nieumiejętnie i bez sensu ingeruje w losy ludzkie, rzecz zaś się kończy dobrowolną emigracją "osób fantastycznych" z kart dramatu. Czy te wszystkie horrenda i niestosowności, i wątpliwe przedstawienie wartości uznanych, popełnił Słowacki naiwnie, z braku umiejętności, z romantycznej przesady, z braku wprawy w obchodzeniu się z tylu naraz cennościami? W upoetycznionej i uwznioślonej wersji "Balladyny", a tak ją na ogół chcieli rozumieć i badacze, i teatry (ratując w ten sposób powagę wieszczego słowa), albo całkiem nie grano epilogu, albo nie wyciągano z tego dodatku do utworu należytych wniosków, traktując partię "dziejopisa" Wawela, publiczność, tam występującą, i odwołanie się wprost do autora, jako nieorganiczny dodatek do całości utworu. Hanuszkiewicz postąpił przeciwnie. Z naciskiem zbudował intelektualną pointę właśnie poprzez ów epilog. Podnosi się przed chwilą zabita piorunem Balladyna, opuszcza się duża "wcierka" z portretowym malunkiem Słowackiego, w sporze z panegiryzmem Wawela cała sala ma ocenić poznawczy sens zabawy tak poważnymi i ważnymi figurami, jak lud, tyran, natura, historia, Szekspir, tragiczny bohater, cnota i zbrodnia i inne. Zmusić do powagi sądu przez ośmieszenie naiwności, blagi, banałów poetyckich... Czy się to całkiem udało Słowackiemu? Czy właściwą dźwignię nacisnął Hanuszkiewicz?
W dramacie Słowackiego mamy nader kruchą, a może i niepodobną do osiągnięcia równowagę pomiędzy kpiną i serio, ironią i patosem, fikcją (anachronizmy, o których mówi on sam z naciskiem) a realnym widzeniem spraw ("prawda ludzkiego serca"). Dlatego dramat ten wywołał tyle sądów sprzecznych, tak fanaberyjnie różnorodnych, ponieważ sam zamysł Słowackiego, niezmiernie ambitny, sięgał gdzieś górnego pułapu stylistycznego możliwości epoki - i nie mógł być nadmiernie czytelny. Jakże napisać taką superromantyczną konstrukcję dramatyczną, pokazując katalog wątków i problemów epoki, a jednocześnie pokazując to wszystko od podszewki, od drugiej strony, na jednych prawach traktując autorską fastrygę i wzór haftowany, ironię obalania prawd w innym wymiarze prawdziwych, czyli postulaty przez negację, rygory moralne i rygory poetyckie poprzez swobodne igranie tymi rygorami! Autor ratował się właśnie epilogiem, żeby nie było nieporozumień. Hanuszkiewicz słusznie zbudował swą wersję interpretacji "od końca" dramatu, od epilogu. Mówię o słuszności zasady, nie o szczegółach inscenizacji, tę oceniać należy w trybie krytyki analitycznej, opisowej. Ale w końcu mało decydując wydaje się to, czy elfy jeżdżą na motocyklach, czy by kazał im ktoś inny posuwać się na hulajnogach, skakać po trapezach, chodzić na innym poziomie niż osobom realnego planu lub jeszcze coś innego. Nie było nad prehistorycznym Gopłem husarzy, ale ich wprowadza Słowacki, nie było w czasach Słowackiego dwuśladowych pojazdów motorowych, ale każe im jeździć po scenie Hanuszkiewicz, tak samo jak wprowadza na scenę zautomatyzowane zabawki - ba, w repertuarze teatralnych środków, które mógł sobie wyobrazić Słowacki, nie było nie tylko motoryzacji, ale i scenicznych doświadczeń ekspresjonizmu, była pirotechnika, nie było natomiast czegoś tak naturalnego teraz dla najtwardszych tradycjonalistów, jak elektryczne światło i wszystkie z nim związane efekty. Nie idzie w tej chwili o sposoby rozwiązania inscenizacyjnego, tak samo, jak nie podobna opisać kilku zdawkowymi zdaniami wielkiej roboty aktorskiej Janusza Kłosińskiego, Wojciecha Siemiona, Bohdany Majdy oraz ile obiecującej Anny Chodakowskiej, oraz Krzysztofa Chamca, oraz i innych. Idzie wszakże o to; jakie wartości wolno przypisać "Balladynie" w Narodowym niezależnie od tego nawet, na ile podobała się jakiemuś widzowi - do takich należy podpisany pod tymi refleksjami - na ile zadziwiła ekscentrycznością, na ile na koniec oburzyła brutalnym pogwałceniem kanonu poetyckiej, baśniowej malowniczości.
Wychodząc poza subiektywności zachwytu i oburzenia należy do niewątpliwych wartości "Balladyny" u Hanuszkiewicza zaliczyć takie oto mocne punkty. Że utwór notorycznie znany i często przedstawiany wrzucił znowu w nurt żywej dyskusji (było już tak, na innej płaszczyźnie, przed laty z okazji dyskusji o piorun i cudowność w finale). A dalej, że w tekście bardzo przecież dobrze znajomym aż brutalnie wskazał i wybił na plan pierwszy elementy groteskowe, szydercze, ironiczne, że właśnie tak interpretował od końca, od epilogu wychodząc, cały utwór. Godne podkreślenia, że właśnie interpretacja jest całościowa, że jest doskonale czytelna - ale także to, że wskazuje palcem reżyserskim na takie intelektualne wartości i ostrości tekstu, które uchodziły uwadze, tłumione przez oceny i realizacje uwznioślające, poetyzujące "wzwyż" całość, ledwie na chwilę zniżaną w scenach z Grabcem, bo tego podnieść do rangi poetyckich subtelności nikt nie był w stanie, ledwie zachowujące jakąś nutę ironii w partiach Filona, bo trudnoż było jego deklamacje traktować serio (ale też Filon wydawał się kimś źle pasującym do całości przesadą autorską - jakże dobrze ów młodzian porusza się po scenie u Hanuszkiewicza, gdzie wszystkie osoby dramatu wzięte w nawias ironicznego dystansu).
Interpretacja całościowa. Aż wstyd za to chwalić reżysera współczesnego. (A że punktem wyjścia intepretacji jest w tym wypadku tekst literacki, to się już wielu zwolennikom nowoczesności wyda w ogóle anachroniczne.) A jednak warto mówić właśnie o tym. Że przedstawienie jest wyraziste, gdyż nie jest składanką wydarzeń i sytuacji, ale zaplanowanym, intelektualnie wyrazistym i w finale rozwiązanym zadaniem. Nieoczekiwanym potwierdzeniem sensu takiej właśnie postawy, postawy zdecydowanej wobec tekstu, aktywnej intelektualnie, było inne przedstawienie Słowackiego, które mogliśmy oglądać równolegle z "Balladyną" w Warszawie. Studio Dramatyczne Stołecznej Estrady - dawny zespół Puławskiego Studia Teatralnego, założonego przez Małgorzatę Dziewulską - wystawiło - "Złotą Czaszkę". Inny zupełnie typ realizacji, bo to mały, skromny zespół eksperymentatorów, poszukiwacze nowego teatru (bez własnej dotąd przestrzeni do grania) - inny materiał tekstowy, służący za scenariusz widowiska, inne też w konsekwencji zadania interpretacyjne. Ale i tu tekst był dany w perspektywie finału, od końca. Z wierszy tak zwanej Parabazy, wskazującej, w jakim kierunku Słowacki pragnął rozwijać dalej utwór rozpoczęty, wysnuł Ryszard Peryt, reżyser "Złotej Czaszki" w Studio, rozumienie całości i zadanie inscenizacyjne. A więc nie obrazek historyczny, obyczajowy, ale swoisty dramat misteryjny czynu narodowego, trudu wychodzenia z codzienności, nadrzędnej wobec jednostki siły procesu dziejowego, dramat duchowych, wewnętrznych decyzji, ich patos, ale i znikomość, gdy to z perspektywy właśnie człowieka pojedynczego przeżywać. Zwolnione tempo tej psychomachii robi wielkie wrażenie, to widowisko, tak zdecydowanie wychodzące od myśli autora, nie ma niczego wspólnego z jakimś "przedstawianiem" tekstu, z jakąś ilustracyjnością wobec literatury - to przykład zdecydowanej, całościowej interpretacji, budowanie widowiska wedle jednej zasady, z utworu wyprowadzonej.
Taka całościowa interpretacja, jasne postawienie przed widowiskiem idei przewodniej, często jest - a może i być musi - jednostronne, zwężające wielość spraw do tego, co twórca teatralny uzna za najważniejsze, albo nawet najbardziej przydatne tylko. Koledzy ze Studia Dramatycznego na pewno nie wydobyli należycie tego wszystkiego, co w dochowanych fragmentach "Złotej Czaszki" tak zadziwiająco kojarzy prostotę obrazu starego obyczaju, sceny rodzajowe i humorystyczne ze śmiertelną powagą spraw ducha, idei, co sprawia, że wielkość dostrzegamy w małym, zwyczajnym, codziennym. Żeby odmienić banalne rozumienie utworu, żeby wyprowadzić z tamtych słów własne myśli, postawili nacisk po stronie serio, po stronie patetyzacji każdego gestu i słowa. Analogicznie Hanuszkiewicz w słowach rozumianych dotąd poetycznie i patetycznie, szukał tragifarsy, brutalnie docierał do parodystycznego dna. Dlatego sznur z Beckettowego Godota łączy Pustelnika z Matką, dlatego rosnąca groza sądu nad Balladyną ma także w sobie teatralność i nastawienie na efekt widowiskowy, dlatego przejście od kpiny do powagi zakończenia skontrowane jest następnym zakończeniem, epilogiem, który raz jeszcze podkreśla całość mianownikiem ironicznego dystansu. Nie jest to cała prawda tekstu. Takiej nie daje żadne przedstawienie - coś trzeba zostawić wrażliwości czytelnika - przedstawienie jest wyborem znaczeń, jest ich ostrym akcentowaniem. Przedstawienie winno pobudzać wyobraźnię wobec dzieła, a nie ją ograniczać, zastępować wielość wyobrażeń jedną konkretyzacją. Tak jest w wypadku "Balladyny" w Narodowym. Nie delektujemy się tam po konesersku znanymi sobie pięknościami poezji, ale odkrywamy - z różnym stopniem zaskoczenia, stąd i różność opinii - nowe możliwości rozumienia tego osobliwego i wielowarstwowego tworu. Tak wielowarstwowego, i tak pojemnego w znaczenia sprzeczne, że jednoznaczna interpretacja Adama Hanuszkiewicza jest doskonałym przykładem jednego z możliwych odczytań - i realizacji - że pobudza wyobraźnię interpretacyjną miast ją hamować (lub zgoła usypiać!); no i jeszcze jedno, co dla czytelnika romantyków polskich nie najmniej ważne, to mianowicie, że Słowacki z okresu "Balladyny", Słowacki po "Kordianie" a przed "Anhellim", nie wydaje się po doświadczeniu tej ostatniej premiery poetą uchodzącym w krainy pseudohistorycznej fantastyki, poetyckości czystej, tyle że przemieszanej z serią aktualizacji antyfeudalnych, politycznych - nie, rysuje się jako niezmiernie zaawansowany analityk i krytyk romantycznych i pseudoromantycznych urojeń, jako autor o nieoczekiwanie bogatym wyposażeniu w samowiedzę. Ktoś niezmiernie odległy od naiwności. I żywiołowej, i udawanej, konwencjonalnej.