Balladyna z motocyklem
"BALLADYNA" w Teatrze Narodowym, w inscenizacji i reżyserii Adama Hanuszkiewicza stała się czołowym wydarzeniem sezonu. Recenzje na pierwszych stronach gazet, tłumy oblegające kasę teatru, "koniki" przed teatrem z biletami po sto złotych. Puryści i ci, co spektaklu w ogóle nie oglądali wołają zgorszeni: Goplana wraz z Chochlikiem i Skierką na motocyklu po scenie się ugania. Narodowy Teatr! Wielka, romantyczna literatura. Zgroza!
Ci jednak, co byli i widzieli, nie są zgorszeni. Mówią natomiast o autentycznej poezji, świeżości tego spektaklu, w którym jest miejsce na wszystko: tragizm, groteskę, żart i przede wszystkim - kpinę z sielankowej poetyczności, głęboko tkwiącej w tradycji inscenizacyjnej tego utworu. Ale część krytyków zdaje się widzieć w tym spektaklu tylko błyszczące japońskie hondy czy wspaniałe automatyczne zabawki dla dzieci. I ci nie zauważają, że spektakl porwał właściwie wszystkie generacje, że pasjonuje się nim młodzież, która w listach do Teatru Narodowego pisze, iż dopiero teraz odkryła w "Balladynie" swą koleżankę, a w jej dążeniu do kariery niektóre przejawy współczesnej rzeczywistości. A przedtem uważała ten utwór za piłę, na którą sama nigdy by się do teatru nie wybrała.
Temperatura dyskusji wokół inscenizacji nie słabnie. Świadczy o tym chociażby spotkanie z Hanuszkiewiczem w kuluarach SDP, które przerodziło się w nader żywą wymianę zdań.
Rozpoczął Adam Hanuszkiewicz stwierdzeniem, stanowiącym jednocześnie odpowiedź na zarzuty niektórych krytyków o braku lojalności wobec wieszcza: zarówno w "Balladynie" jak i we wszystkim, co robił dotychczas, jest całkowicie wierny w stosunku do tekstu utworu. Więcej - prawie akademicki w tej wierności, Słowacki czytany dzisiaj okazuje się autorem piekielnie inteligentnym i złośliwym, trzeba go tylko czytać uważnie. A robi się z niego nadętego wieszcza. Zapominamy, że romantycy pisząc swe utwory byli młodymi ludźmi w wieku naszych studentów i doczepiamy im wieszczowe brody. Franciszkańska pokora wobec tradycji wystawiania - to muzealna rekonstrukcja starego modelu teatru.
W dyskusji obok słów najwyższego uznania padły oczywiście zarzuty dotyczące "tanich" jakoby chwytów w rodzaju petard, zabawek, motocykli. - Kirkor na wzór prezentera z rewii czy playboya z Monte Carlo, wdowa z rajerami, wcielająca mieszczański stereotyp niczym Bielicka sceny dramatycznej. Wszystkie te ozdobniki, anachronizmy zdają się przesłaniać sprawy bardziej istotne - powiedziała jedna z pań. Hanuszkiewicz bronił się Słowackim: "Niechaj tysiące anachronizmów przerazi śpiących w grobie historyków i kronikarzy". To sam Słowacki umieścił nad Gopłem, obok legendarnego Popiela dwóch dziennikarzy z pismem. A hondy są symbolem egzotyki współczesnego świata, stanowią odpowiednik świata nadzmysłowego "Balladyny". Scena wojny czołgów-zabawek to jeden z najlepszych momentów przedstawienia: infantylizm prawie dziecięcy, a za chwilę, gdy pojawiają się kobiety w żałobie, by zbierać te zabawki - autentyczny tragizm. Zerwanie z monolitycznym obrazem postaci ten tragizm pogłębia. Matka w "Balladynie" chyba bardziej jest ludzka i tragiczna przez to, że jest trochę prymitywna, a Balladyna - dziewczyną niezbyt rozgarniętą czy rozsądną, sterowaną przez osobnika od niej silniejszego - Kostryna. Chodziło o to, aby tragizm wyszedł silniej z ludzi miałkich - poprzez zaskoczenie. Wdowa istotnie stanowi kwintesencję mieszczaństwa. Wskazuje na to jej zachowanie się już w momencie wejścia Kirkora do chaty. Ona mu prawie stręczy obie córki. Potem pali chałupę. Gdy baby wiejskie odwiedzają ją drabiniastym wozem, łatwo daje sobie wyperswadować, że nie powinna się z nimi spotykać. Każe baby odprawić, powiedzieć im, że śpi. Tak nie postąpiłaby chłopka. A jak się mają japońskie hondy do cepeliowskich strojów Balladyny i Aliny w scenach początkowych? - padło z sali. -Tak jak Balladyna do czystej chłopki, ona jest trochę podmiejska, cepeliowata. To mieszczańska mutacja chłopstwa.
- Mnie osobiście nie odpowiada odwoływanie się pana w tym przedstawieniu do kultury masowej, komiksowości - powiedział młody człowiek, który przedstawił się jako redaktor gazety harcerskiej. - Na podstawie wysondowanych na łamach pisma opinii młodych czytelników można stwierdzić, że hondy, wojna zabawek - wszystko to wciąga dzieci i młodzież chyba swą egzotyką. Są to w końcu zabawki, na które ich nie stać. (- Stroju Borysa Godunowa też pan nie kupi - wtrącił Hanuszkiewicz). Aczkolwiek na swą recenzję otrzymałem pełen oburzenia list dziewczynki - kontynuował ten z harcerskiej gazety - która twierdzi, że zestawienie tej inscenizacji z kulturą masową obraża jej uczucia, kłóci się z głębokimi wrażeniami, jakich doznała oglądając ten spektakl.
- Zgodzi się pan ze mną, że list dziewczynki to moje zwycięstwo - powiedział Hanuszkiewicz. - Bo pan wyciągnął z tego spektaklu tylko sensację. Napisała tak do mnie pewna dziewczyna z Pomorza: dlaczego hondy, które pojawiają się na scenie w ciągu kilkudziesięciu sekund mają przesądzać o wartości przedstawienia? Wytyka mi się wprowadzenie kultury masowej do "Balladyny" przenosząc automatycznie pewne hasła, nie rozumiejąc ich pola znaczeniowego. Trzeba rozróżnić kulturę masową i jej elementy wykorzystane w tej inscenizacji. Decyduje kontekst. I nie jest prawdą, że robiłem to przedstawienie "pod młodzież". Mnie to też bawi. To ja taki jestem. A co znaczy dziś hasło młodzież? Zupełnie co innego niż chociażby w czasach mej młodości. Młodzież jest dziś naszym równorzędnym partnerem, a jeśli chodzi o świeżość odbioru, przewyższa ona nieraz zawodowych krytyków.
- To znakomity spektakl - podniosło się spontanicznie kilka głosów. Przyzwyczajono nas do nudy w teatrze, a "Balladyna" w Narodowym porywa widza bez względu na wiek. Jeden z obecnych na sali znanych krytyków nazwał przedstawienie ciekawym procesem rewizji tradycji wystawiania tego utworu, podkreślił jej ariostyczny charakter. Ale widziałby potrzebę zaostrzenia dialektyki przeciwieństw przez wtrącenie nuty tragicznej już na początku, a ironicznej w scenie sądu, potraktowanej bardzo serio, tradycyjnie. - Ale jest w tej scenie kwintesencja ironii Słowackiego - odrzekł Hanuszkiewicz - nie dostrzeżona dotąd przez żadną pracę polonistyczną. "Balladyna" wydaje wyrok na siebie nie po wystąpieniu Filona - jak utrzymuje Maria Janion na łamach "Życia Literackiego", lecz po długim milczeniu między drugim a trzecim wyrokiem, kiedy legalny sąd zabija na torturach ślepą matkę za to, że nie podała imienia córki. Czym są wobec takiego faktu zbrodnie Balladyny?! Tu Hanuszkiewicz zwrócił uwagę na fakt, iż w jego spektaklu wypowiadając słowa: "winna jest śmierci" Balladyna kładzie rękę na brzuchu. Tego gestu nie było na premierze. Odkrył go dopiero potem prześledziwszy jeszcze raz didaskalia. Balladyna nosi w sobie dziecko Kirkora. Wkracza na drogę zbrodni najpierw przypadkowo, potem już świadomie. Morduje ale - zawsze w obłąkaniu, przerażeniu, strachu - dopóki Kirkor nie uświadomi jej, że dziecko w jej łonie jest niewinne i nieświadome zbrodni. Odtąd zaczyna mordować bez pardonu. Oczyszcza pole dla swego potomka i następcy tronu. Wydając wyrok na matkę - zabija siebie. To jest pointa tej sceny.
Młoda, osoba, która w gorących słowach zaakceptowała komiksowość zastosowanych przez Hanuszkiewicza środków: hondy, cepelię, melodię "Love story" w czasie zalotów Kirkora - twierdząc, że współczesny odbiorca masowej kultury przyjmuje to bez trudu - miała natomiast pretensję o zakończenie, ale z zupełnie innych względów. Scena sądu wydawała się jej wspaniała, tragiczna. Dochodzą tu do głosu sprawy wielkie, zasadnicze, rośnie temperatura utworu, jego wymiar tragiczny. W tym kontekście niedobry jest sam epilog - przemądrza i spłaszcza całość. Jest przy tym bardzo XIX-wieczny. Do całego przedstawienia, znalazł Hanuszkiewicz - jej zdaniem - kod, nowy język teatru. Do epilogu - nie. Broniąc epilogu, który najczęściej był przez inscenizatorów pomijany, Hanuszkiewicz rzekł: "Bronię tej struktury spektaklu, bo jest ona bytem niezależnym ode mnie. Może bronię trochę od zewnątrz, bo sam w środku jestem odrobinę, tak jak pani, sentymentalny i ja chciałbym zakończyć na Balladynie tragicznej, umarłej. A jednak trzeba było przełamać ten tragizm, postawić na groteskę, wprowadzić dziejopisa Wawela z jego panegirykiem na cześć królowej morderczyni. Spowodował to w końcu sam Słowacki, który celowo tym akcentem zjadliwej ironii utwór zamknął, przekreślając jednoznaczność jego wymowy. To Słowacki mnie robi a nie ja jego".
No cóż, jedni chcieliby przeżywać w teatrze wielkie tragiczne losy bohaterów, inni bawić się groteskowym obrazem świata. Ale zarówno ci pierwsi, jak i drudzy, mogą znaleźć w "Balladynie" to co chcieli - tragizm i gorzką "gryzącą w serce" ironię. A ci, którzy zarzucają Hanuszkiewiczowi wulgaryzowanie wieszcza, może nie uświadamiają sobie, że rzecz w tym, iż zaatakował on "muzealną" tradycję wystawiania "Balladyny", tworząc "paszkwil przeciw balladowości i romansowości". Uczynił utwór bliższym dzisiejszego życia, bardziej współczesnym. Jedno jest pewne: to co oglądamy na scenie Teatru Narodowego - to autentyczny Słowacki - nie zaćmiony "pomysłami pana reżysera", tylko bardzo wnikliwie i uważnie przezeń przeczytany. Przywrócony scenie na nowo w całej błyskotliwości i głębi swego talentu. Żywy.