Nawracające marzenia i myśli o muzyce i o teatrze
Mam napisać o muzyce. Andrzej Wanat z chytrym uśmieszkiem powiedział: "Napisz - Krystian Lupa i muzyka... albo coś w tym rodzaju". Ależ oczywiście, zaraz siadam do pisania... Już parę razy siadałem, za każdym razem jednak wstawałem nie napisawszy ni słowa, z poczuciem, że myśl mi chodzi zbyt płytko. Wszystko, co udało mi się do tej pory napisać o muzyce w "Utopii", staczało się w banał, jakby w tym rejonie była jakaś pochyłość, w którą tylko się stoczyć... Zresztą, kiedy powstaje muzyka do kolejnego przedstawienia, to też coś zawsze się "stacza"- ciągle w ten sam sposób - niezależnie od rezultatu i osoby kompozytora, z czego wniosek, że nie jego należałoby winić. Może winić należałoby nieziszczalne rojenia? A przecież zdarzają się chwile, kiedy sam błądząc dyletancko (jak Konrad w "Kalkwerku") po instrumencie staram się stworzyć jakąś przestrzeń aktorom... wtedy nagle owo rojenie zdaje się osiągalne, czasem nawet przybliża się na wyciągnięcie ręki i aktorzy zaczynają po tym stąpać, jakby ujrzeli starą i zarośniętą, ledwie widoczną ścieżkę. Może jedyny powód takiego wrażenia leży w tym, że sam gram, a więc włączam się w przestrzeń aktorów własnym organicznym rytmem, mogę więc ją jednocześnie tym organicznym rytmem odbierać, co powoduje, że ją akceptuję... zaś zmiana rytmu i kierunku w aktorach jest może również złudzeniem tej perspektywy? A przecież trudno się oprzeć przeczuciu, że aktor ze współtworzącym z przeciwnej strony przestrzeni partnerem, który swą wrażliwą refleksję z kontaktu lub sam kontakt wyczulony do granic intersubiektywnej wspólnoty wyraża powstającą na nowo muzyką, jest (lub mógłby być - bo mam wrażenie, że dotychczasowa praktyka nie zgłębiła wszystkich możliwości) bardzo szczęśliwą inspiracyjną figurą. Jeśli patrząca z zewnątrz na gest aktora - od przestrzeni, przez przestrzeń, spragniona przestrzennej kontynuacji intuicja wyrazi się trafnym dźwiękiem, to dla aktora dźwięk ten może być odpowiedzią przestrzeni - zamykającą kolejny krąg wewnętrznych sprzężeń aktu twórczego... Pole grawitacyjne takiej przestrzeni i jej polaryzacja, jej zmysłowe właściwości, jej pokusy i jej zagrożenia - wszystko, co wchodzącego w prawdziwe zdarzenie człowieka chwyta (bez jego wiedzy) w szpony przeróżnych determinacji - dla aktora wkraczającego jedynie z marzeniem o swojej postaci, a nie z jej realnym stanem - jest niewidzialne, nie dotykające i nie determinujące automatycznie... Muzyka, rodząca się z przestrzennych intuicji kogoś patrzącego na aktora w nie napoczętej (sytuacji?) przestrzeni - może być inicjacją aktów nawiązujących głębsze oddziaływania i zależności - a kiedy aktor idąc tym tropem wykona w kierunku przestrzeni właściwy gest - przestrzeń odpowie mu odsłonięciem swych właściwości - zainicjuje się proces sprzężeń zwrotnych, który z kolei odsłoni prawdę zdarzenia widzowi... Do rozwinięcia! Można by powiedzieć, że jest to dźwięk zrodzony w faktycznej przestrzeni próby i z tej faktycznej przestrzeni (nie negujący tej faktycznej przestrzeni), lecz nasycający ją intuicjami na temat przestrzeni wyobrażonej. Niejako wszczepiający pasożytniczą narośl przestrzeni wyobrażonej w przestrzeń faktyczną...
Drugi problem: muzyka syntetyczna - scalająca zdarzenia w subiektywny świat bohatera... Ta muzyka, która nie może zrodzić się z pierwszych prób, bo sięga w najdalsze, mgliste krańce. Tam, gdzie wyobrażenie przestaje już widzieć i czuć, gdzie traci swoją materię-tam się zaczyna muzyka...Nie jestem pewien, czy to jest właśnie tak, jak powiedziałem... Bo i mówić o tym jest równie trudno. Zaś najtrudniej jest mówić o tym z kompozytorem..., bo nagle, przy pierwszym nieostrożnym, zbyt grubym słowie wszystko wypada z rąk. Przecież muzyka powstaje w głowie kompozytora z najmniej uchwytnych stanów, by przejść potem przez żelazne obręcze strukturformalnej konstrukcji. To coś najdelikatniejszego: jednorazowe gesty intonacyjne frazy, wybór chromatycznego smaku - przebija się potem do zaistnienia przez odwieczne struktury muzycznej matematyki. Jak zasadzić ten najintymniejszy początek w głowie kompozytora - ten, a nie inny? Im nieuchwytniejsze bywa marzenie, tym bardziej staje się wybredne... Już nie wie i nie potrafi wyrazić: "CO?", ale jest pewne, że nic innego nie może tego zastąpić...
0 muzyce... o muzyce...
Spróbujmy dalej drążyć: muzyka nie jest upiększeniem lub ilustracją zdarzenia. Raczej jest...
Objawieniem, odkryciem zdarzenia - popychającym zdarzenie ku powołującemu życie Utopii spełnieniu. Jest niewyrażoną i niewyrażalną słowami refleksją. Jest... spróbujmy najpierw mnożyć domysły... Jest powołanym do istnienia, ujawnionym gestem, intonacją najbardziej ukrytego wewnętrznego monologu: MONOLOGU STANU, który w swym oryginalnym, nie przetworzonym kształcie jest PIEŚNIĄ. U ludzi uzewnętrzniających się bezwstydnie i bezpośrednio (spontanicznie) zjawia się on i wyraża właśnie w tym kształcie: bywa - zawodzeniem, śpiewną błądzącą improwizacją, śpiewnym pojękiwaniem itp., pierwotną zwierzęcą pieśnią nie przetworzonej w informujące słowa refleksji... Pojawia się najczęściej w stanach biernych, zwróconych do wewnątrz... stamtąd zostaje usłyszany (wysłyszany) jako pieśń i wydobyty na powierzchnię. Świadomość zajęta czynnością, utożsamiająca się z czynem nie słyszy tej pieśni...
Pytanie na marginesie: czy tylko zarodek muzyki - gest intonacyjny jest bezpośrednim wyrazem, najgłębszym "słowem" wyrażającym to "najbardziej jednorazowe" w stanie człowieka?... Aktualny monolog czującego istnienia w przestrzeni, kierującego się ku wciąż na nowo stwarzanym przedmiotom tęsknoty? A co dalej dzieje się z muzyką, kiedy staje się z kompozycją zmierzającą do medytacji czasoprzestrzeni, kończącą się czasem swoistą matematyką?...
Może jeszcze nie tak daleko...
Można by rzec: odczuwające istnienie w przestrzeni jest ukrytą pieśnią. Nie bez powodu muzyka jest jedną z pierwotnych sztuk, o ile nie najpierwotniejszą. Jest (była?) organicznym imperatywem każdego intensywniejszego stanu, stanu, w którym poczucie istnienia narasta - a nie znajduje ujścia w działaniu... Stan zwraca się wówczas do środka, do siebie i stamtąd wydobywa się pieśń (jeśli nie jawnie - przez gardło i usta, to bezwiednie przez ciało, przez powtarzalny w swych intonacjach rytm, oddech istnienia).
Wiemy skądinąd, że archaiczne spektakle - rytuały teatralne byty ściśle i organicznie spojone z muzyką. Najprawdopodobniej również poezja! Każde wniesione do rytualnego poziomu istnienie miało w najoczywistszy sposób swoją organiczną muzykę. Myślę, że dostęp do tej muzyki był czymś o wiele prostszym niż akt kompozycji... Stany i słowa uzbrojone w skłonną do rytuału tęsk-
notę same z siebie stawały się pieśnią, a powstające teatralnie zdarzenie szło u stojących z boku muzykantów bezpośrednio od oczu i uszu do palców. W ten sposób je odczuwali, w ten sposób istnieli w nim.
To istotne: muzyka nie jest wyrazem uczuć - lecz esencją głębinowego kontinuum czującego istnienia - w swoim stanie i w swojej przestrzeni...
W dzisiejszym teatrze rzadko udaje się muzyce pełnić taką lub choćby tylko podobną rolę. Muzyka stwarzana dla teatru w swoim powstawaniu odłączona jest od zdarzenia - jest albo tworem samodzielnym, inkrustującym zdarzenie, albo ilustracją, tj. stosunkiem do zdarzenia, komentarzem - z całym swoim dystansem skończonego, a zarazem w gruncie rzeczy do swej własnej struktury (własnego przebiegu) zwróconego utworu... W najlepszym razie... bywa bowiem, że związek muzyki ze zdarzeniem jest jeszcze luźniejszy i bardziej przypadkowy.
Zatem - należałoby wrócić do improwizacji muzycznych (quasi muzycznych) wnikających w zdarzenie mechanizmem sprzężeń zwrotnych? A komponowany utwór? Czy może zmierzać po swojemu tam, gdzie zmierza reżyser z aktorem? Czy może się zdarzyć, że osiągnie to wcześniej?... Inaczej lub głębiej?... W ten sposób muzyka może uzbroić aktora w "owo najgłębiej płynące kontinuum stanu, kontinuum istnienia"... To przecież tak często się zdarza, że usłyszana muzyka (melodia) wyraża najtrafniej nasz stan i wyprowadza go z powrotem na zewnątrz... Rodzą się wówczas w spontanicznym napływie najtrafniej wyrażające ów stan myśli...
Stan pracuje, kontynuuje się, przemienia...
Można też przylgnąć swoim stanem do muzyki... pasożytniczo wrosnąć w muzykę... przemienić swoje istnienie na modłę istniejącej sugestywniej niż nasza wewnętrznej formy. O muzyce? Co o muzyce?
O muzyce - jako pierwszym (dostępnym) wyrazie inspiracji? O muzyce - jako najgłębiej wnikającym narzędziu rozwoju i realizacji Niewysłowionego - owej Treści Pierwszej - najprawdopodobniej owej materii domagającej się wyrażenia przez sztukę?
0 muzyce - jako najspontaniczniejszym i najcelniej wnikającym sposobie porozumienia się z aktorem w pragnieniu stworzenia wspólnej przestrzeni?
Niewątpliwie musi coś z tego wynikać, że muzyka jest praprzyczyną teatru, jego "macierzystym łonem", że ożywiony muzyką, oddychający muzyką rytuał z natury swej jakby spełniając konieczną linię rozwoju - obrastał w teatr... To nie życie, nie zdarzenia domagają się teatru, by powtórzył je i uwiecznił. Tak jak nieobiektywnie istniejący przed wzrokiem pejzaż domaga się namalowania na płótnie, ale ów niewyrażalny element jego obrazu, odbicia powstającego w człowieku i którego człowiek nie jest w stanie oddzielić od reszty (być może dlatego, że dąży on do innej, nie znanej jeszcze całości) i wyrazić go in extenso (esencjonalnie), musi go zatem podawać razem z obrazem, z którego się zrodził, do którego należał. I oto namalowany pod działaniem tej "siły", tego tajemniczego ciśnienia fragment rzeczywistości zawiera go (ją) - ów boski element, który pragnie wydzielić się z człowieka(z ludzkiego istnienia i odczuwania świata) w procesie destylacji. Dzieło sztuki staje się w ten sposób rzeczywistością przejściową - przechowującą w konserwie atom procesu - zawiera bowiem więcej owego elementu (w większej kondensacji, w większym stężeniu) niż materia wyjściowa... Muzyka - jedyna sztuka, która nie używa wprost, nie cytuje żadnego fragmentu (lub przejawu) zewnętrznej rzeczywistości, bo przy pomocy istniejących w rzeczywistości dźwięków, tudzież tzw. możliwych dźwięków wydzielanych przez specjalnie spreparowaną materię (przez specjalnie w tym celu zbudowane przedmioty) próbuje od razu dostać się do ukrytego pulsu wnętrza, gdzie zanurzony jest i gdzie żyje ów "domagający się wyrażenia element".
Witkacy nazywa go "niepokojem metafizycznym" i w pewnej mierze zadowala się tym określeniem, podobnie jak dawniej w fizyce zadowalali się pojęciem atomu, niepodzielnego i nie poddającego się badaniu istnienia - dolnej granicy poznania. Poznanie rozpoczyna się od jego udziału w istnieniu i ludzkim obcowaniu ze światem. Metafizyczny niepokój. Czy jest pierwiastkiem treści, czy też zaczynem formy? Czy też jest raczej napięciem między świadomością a materią albo rodzajem "fizjologicznego głodu duszy", kondycją sygnalizującą gotowość do kolejnego aktu przemiany? Na pograniczu świata i przeżywającej w nim aktualną chwilę jednostki -jest "szansą", kolejną szansą w kierunku zaprogramowanej pierwotnym kodem przemiany materii (materii prima) w absolutną (twórczą, boską) świadomość. Dzieła sztuki są przecież tylko przechowaniem w trwalszych formach (w stygmatach materii) bezbrzeżnego i przerastającego naszą aktualną zdolność rozumienia, toczącego się przez kolejne generacje procesu...
Muzyka (rytm, puls, struktura sygnałów - pozwalająca poszczególnym jednostkom na wspólne istnienie w czasie) była rdzeniem wszystkich kultowych gestów człowieka... zawsze domagała się uzupełnień (dopiero wyrafinowane kultury nauczyły się konsumować ją w stanie czystym) i rozrastała się w pędzie włączając do nurtu i porywając z sobą mniej wyabstrahowane fragmenty ludzkiej rzeczywistości. Muzyka tworzyła i uświęcała fetysze i nadawała realną uchwytność Bogu. Muzyka towarzyszyła powstawaniu mitów unieśmiertelniając amorficzne kawałki zdarzeń w formie powtarzanej aż do ekstazy melodii eposów. Muzyka pozwalała człowiekowi unieść swą egzystencję na poziom świąteczny. Muzyka wreszcie umożliwiła przemianę autonomizujących się fragmentów kultowych obrzędów w teatr opowiadający i unieśmiertelniający przez katarsis jednostkowe losy. Jest (muzyka) gestem inicjującym, bo zawiera w sobie rytm życia owego "elementu domagającego się wyrażenia" - owego "genu rozwoju", który od materii przez organiczne życie przeszedł do kiełkującej duszy człowieka i nasyca ludzkie przeżywanie świata tęsknym smakiem twórczego cierpienia sprawiając, że dusza człowieka dąży do czegoś równie dramatycznie i natarczywie, jak ciało dąży do miłosnego złączenia.
W rozwiniętych i skomplikowanych sztukach muzyka rozprasza się, ukrywa w na powrót skierowanych ku rzeczywistości treściach. Weźmy na przykład literaturę... Oto zachowana w pamięci w postaci muzycznych esencji (bynajmniej nie tylko w dźwiękach, choć najłatwiej wyrazić, ucieleśnić muzykę w dźwiękach) - rozwija się ponownie i osadza w szczegółach zapisywanego zdarzenia. Osadza się w słowach, które jednym końcem dotykają materii (tam, gdzie jest jej czułe miejsce, niejako środek ciężkości), a drugim znikają w głębi przeżycia. Są takie słowa, słowa obdarzone mocą ucieleśnienia i one kojarząc się z innymi (łączącymi) słowami w koniecznym (zawartym w sobie a priori) rytmie ujawniają w literaturze drzemiącą u jej początku muzykę. Nic więc dziwnego, że choć teatr odszedł od swoich rytualnych korzeni, to zawiera w tajemnicy każdego zapisanego zdarzenia swoją muzykę. Muzykę, która wynurza się skądś i podchodzi pod powierzchnię, kiedy zdarzenie zaczyna władać wyobraźnią. Można by rzec, że najgłębszą analizą dramatycznego tekstu jest muzyka - muzyka, którą na powrót musimy odkryć, jeżeli pragniemy istnienie stwarzanego zdarzenia podnieść do świata o zgęszczonej obecności owego alchemicznego "elementu domagającego się wyrażenia". To nie znaczy, że w każdym spektaklu Utopii (tj. teatru kreującego zagęszczony, emocjonalny świat) musi fizycznie występować muzyka. Może przecież całkowicie wejść w ciała aktorów, w rytm zdarzeń, w gesty światła i wędrujących przez scenę przedmiotów. Najczęściej jednak nie starcza nam na to siły i cierpliwości i wielkie obszary muzyki pozostają w swym tradycyjnym kształcie - bynajmniej jednak (jeśli są trafnie znalezione) nie osobno. Wtopione w zdarzenie są rdzeniem, w każdym momencie umożliwiając aktorowi i widzowi wspólne zmierzanie ku tajemnicy - wspólny rytuał przeżywania i tworzenia rzeczywistości w przeżyciu.
"Musik ist hoehere Offenbarung als jede Religion und Philosophie" (Beethoven)... Dalej o muzyce!
Uzbrojeni w taką ideę próbujemy się nią posługiwać. Zatem: muzyka do teatru (do Utopii) przychodzi z różnych stron, za każdym razem zostawiając w nawiedzonej sobą rzeczywistości coś z kierunku swojego przyjścia...
Dąży do jakiegoś Centrum! Różnymi drogami - zależnie od tego, skąd przyszła...
Odczuwamy w teatrze silnie owo Centrum muzycznej tajemnicy. W zdarzeniach, gdzie już niemal istnieje, albo tylko jako marzenie, albo jako potencjalną możliwość "absolutnej Utopii", a czasem w olśnionej chwili spektaklu - kiedy rozpędza się do lotu i unosi się przez chwilę doskonała konieczność - i kiedy wychodzący z tej konieczności gest aktora prowadzi dłonie muzyka, wtedy zdaje się istnieć...
A zatem tylko żywa, współtworząca się wraz ze zdarzeniem muzyka?
Niekoniecznie. Przecież nawet bez teatru bywają chwile, które tak oświetlają istniejący od dawna, np. nagrany utwór muzyczny, że przybiera formę i treść do tej pory nie znaną. Nie tylko idealnie przylega do chwili, lecz i odwrotnie: magia chwili sprawia, że w percepcji pojawia się całkiem nowa chromatyka, można by rzec: całkiem nowa muzyczna myśl. Bez tej chwili, bez owego szczególnego oświetlenia daremnie byłoby jej szukać. Nie chcę wdawać się w odwieczny spór na temat: jak istnieje utwór muzyczny?... Bo nie o sam utwór tu chodzi, ale o pobudzoną w nas za jego przyczyną muzykę...
Utopia zainspirowana muzyką zdaje się stwarzać takie chwile - chwile szczególnego, obdarzonego mocą słyszenia... Powróćmy jeszcze raz do początku: Ze względów niejako technicznych, a ściśle mówiąc, z powodu istnienia praktycznych schematów współuczestnictwa muzyki (muzyków) i teatru (aktorów i reżysera) pojawiają się różne (genetycznie i treściowo) sposoby istnienia i oddziaływania muzyki w teatrze, można by rzec: muzyka wchodzi z materią teatralnego zdarzenia w skrajnie różne procesy, różne reakcje chemiczne. Każda z tych odmian inaczej wnika do środka. I - ponieważ kojarzy się aktorowi z innymi przeżyciami i z innym etapem zdarzenia, z innym zaawansowaniem aktu twórczego, spełnia inną rolę w tzw. przestrzeni psychicznej aktora i wprzęga się w odmienne (czasem wręcz biegunowo) mechanizmy... Ciągle wydaje mi się, że ten najdoskonalszy (wciąż uporczywie - potencjalnie istniejący w marzeniu) sposób wchodzenia muzyki w teatralne zdarzenie nie został dotąd wynaleziony. Albo, co bardziej prawdopodobne: został zapomniany, zanikł pomiędzy granicami autonomizujących się sztuk dojrzałej kultury...
1. Współistnienie. Dialog między aktorem stającym naprzeciw przestrzeni, wyruszającym w głąb, traktującym swój stan jako moment przemiany - a tym, który będzie tworzył muzykę stojąc naprzeciw aktora (po drugiej stronie lub lepiej: od strony przestrzeni) i utożsamiając się ze zdarzeniem z perspektywy przestrzeni. Nie znaczy to, że przestrzeń odzieli go od aktora, że spowoduje dystans. Ta perspektywa - "przez przestrzeń" pozwoli mu na "drugą stronę uczestnictwa" w przygodzie (podróży) aktora. Aktor pozbawiony tej "drugiej strony" nie może stać się pełnym człowiekiem. Mowa przestrzeni, którą człowiek rzeczywiście (realnie) przeżywający zdarzenie (wystawiający w tym zdarzeniu na ryzyko, na hazard, na grę swój los, swoje szczęście) odbiera i odreagowuje bezwiednie jakby nie odkrytym jeszcze do tej pory organem zmysłu - dla aktora zamkniętego w kręgu swych wyobrażeń bywa zwodnicza i niezrozumiała. Dopiero ktoś stojący z tamtej strony może ją aktorowi - ujawnić i uczytelnić. Partner aktor nie spełnia tej roli do końca. Reżyser porozumiewający się z aktorem przy pomocy słów (przed albo po jego kolejnej próbie przygody) miota się stale pomiędzy "za wcześnie" i "za późno". Patrząc na działanie czuje i wie, jak "brzmi" ta chwila - czuje ją w ciele, ma ją w geście - wyraża ją i ujmuje w postaci ukrytej muzyki, potem jednak, kiedy w oderwaniu od aktualnego współuczestnictwa usiłuje to wysłowić, muzyka wymyka się, pozostają jedynie wspomnienia...
Partner stojący po stronie przestrzeni, zaopatrzony w instrument odbierze od tej strony dotknięcie aktora i odpowie mu dźwiękiem, zmianą intonacji lub rytmu. Może już wcześniej mieć w muzycznej intuicji idee wyobrażonej chwili - w zalążku frazy (w geście zamkniętym w ciele, a wydostającym się na zewnątrz po pierwszym dotknięciu instrumentu). I tak ożywa, wyostrza się przestrzeń, w którą wstępuje aktor. I on unosi w sobie "muzyczne marzenie" o oczekującym go zdarzeniu, o sobie w tym zdarzeniu, o swoim kształcie i swojej drodze. Muzyk nie odpowie mu mową obiektywnej przestrzeni, lecz mową zobaczonego właśnie po tamtej stronie "człowieka wkraczającego w prawdziwą przestrzeń, prawdziwą rzeczywistość". Bo, paradoksalnie, ten, kto stoi po drugiej stronie (po stronie przestrzeni) i patrząc na aktora w oddanym skupieniu pragnie się z nim utożsamić - widzi to, czego często nie widzi aktor. Widzi jego następny prawdziwy krok - krok realnie wkraczającego w zdarzenie człowieka. Widzi to, czego w tym momencie, w tym geście, w tej pozycji ciała człowiek się lęka, czego pragnie i dokąd zmierza... Jeśli to poczucie wyrazi zmianą swojej przewodniej melodii, a potem odbierze odpowiedź aktora - to stworzy z aktorem jedność i zwiąże tak powstałą postać z przestrzenią zdarzenia. Pójdą obaj w zdarzenie i spełnią (niekoniecznie rozwiązując) jego tajemnice. I tak: z jednej strony obdarzony powstającą (z niego i ku niemu) muzyką aktor ujrzy w olśnieniu swój następny konieczny gest i skieruje się w tę stronę odnajdując w przestrzeni (i w zdarzeniu - w tym ogrodzie niezliczonych możliwości) nieprzeczuwalne ścieżki i przemieni nieobliczalnie swoje marzenie... Z drugiej zaś strony partner z instrumentem (w tym momencie jest to lepsze określenie niż "muzyk") stworzy na nowo melodię chwili - sugerującą i nasłuchującą. Jeśli obu im uda się przeżyć we współbrzmieniu radość odkrycia, to zrobili już pierwszy wyłom... Oczywiście nie można tej muzyki zapisać. Chyba że tylko tę pierwszą - inicjującą frazę? Owo prawyobrażenie, przeczucie zdarzenia. Ale i ona się zmienia, kiedy podchodzę do instrumentu DZISIAJ. Bo mam ją w poczuciu ciała na nowo...
2. Kompozytor! Zainspirowany tajemnicą wyobrażonego zdarzenia kompozytor. Druga możliwość. Załóżmy, że interesuje nas tylko jej pozytywny przebieg. Kompozytor miał szansę na prawdziwy (niezafałszowany) udział we wspólnym marzeniu - zna zatem i trzyma kierunek, a "TO" ma na końcu języka albo gdzieś pod palcami lub "pod samą powierzchnią duszy"...
Unosi "TO" w swoją samotność i rozwija w muzykę. Ta muzyka powstaje w samotności. Kompozytor jest przecież bardziej samotnym artystą niż aktor albo reżyser. Może nie tak samotnym jak malarz?... Choć może być jeszcze samotniejszy, jeśli nie będzie mógł usłyszeć stworzonego przez siebie dzieła... Następuje więc inkubacja marzenia - marzenie rozwija się przez czas jakiś w czystym świecie muzyki. Muzyka rodzi muzykę i przemienia się w muzykę... Muzyka ma przecież jak żadna ze sztuk swój wewnętrzny (zamknięty) mechanizm rozwoju. Rodzenie się muzyki jest teraz kompozytorowi bliższe niż stojące gdzieś - nagle w głębi - inspirujące zdarzenie. Lecz jeśli naprawdę: MARZENIE O NIM BYŁO UTAJONĄ MUZYKĄ? Jeśli naprawdę nią było - to teraz w swej czysto muzycznej erupcji - może dojść gdzieś, gdzie zdarzenie samo nigdy nie dojdzie (właśnie dlatego, że toczy się poza zdarzeniem, esencjonalnie, bez oporu ubocznych materii)... A przecież nie straci z nim związku. Jeśli oczywiście nie da się zwieść, nie da się uwieść wdziękom instrumentów lub ornamentacji i nie pójdzie gdzieś obok!... Czyżby muzyka mogła w ten sposób odkryć nieosiągalną dla aktora (w teatralnym poszukiwaniu) wiedzę o tajemnicy ucieleśnienia? Obie strony czekają na spotkanie. W dniu, kiedy przychodzi muzyka, aktorzy zdradzają niezwykłe napięcie. Sami nie wiedzą do końca - czemu. Jeśli TAK, jeśli muzyka trafi - to następuje SKOK - zaraz w pierwszym zetknięciu są już po tamtej stronie. Właśnie to, co tak długo się przygotowywało, zwlekało z przyjściem - robi skok - a dalsza droga jest już prosta - radosna rozpędem, konieczna...
W radosnym pędzie (jeśli go tylko nie zagłuszyć rauszem sukcesu) - można nagle dostrzec i zdołać wyrazić nowe problemy. I dalej... I o czymś nowym... To są fenomeny spotkań, nie wolno ich lekkomyślnie zmarnować. Drugi raz się już nie powtórzą...
3. Sięganie po to, co przeżyliśmy w muzyce. Sięganie po przeżycia, które nas spotkały w rejonie czystej muzyki. Bo przecież sięgamy nie po muzykę, tylko po TAMTE PRZEŻYCIA! Po stany, w jakich wtedy SŁYSZELIŚMY. Po fragment przeszłego istnienia... W gruncie rzeczy to bardzo intymne i nie zawsze uchwytne...
Nie chcę tu i nie potrafię teoretyzować. Zamiast tego spróbuję zapisać jedno wspomnienie:
Początek orkiestralny - łagodnie i pracowicie wznoszące się rozkołysanie. Ciągle ten sam - uporczywy motyw perswazji. Podnoszenie wielkiego ciężaru lub pokonywanie oporu większego niż siła woli... Ta pokorna wola monotonnie drążąca, błagalna niemal - wznosi się nieustannie - wyżej, niż to może przeczuć wyobrażenie. Zdawałoby się, że tu musi być kres, a ona wznosi się ciągle wyżej. Wreszcie kiedy wydźwignęła się do niewyobrażalnej potęgi - wybucha chóralnie: "Herr, Herr..." Panie, pozwól mi, daj mi dość czułości i siły, bym zdołał wyrazić to cierpienie upadające do ostatecznego poniżenia, które rośnie ku wspaniałości... "Herrlichkeit!" Bach. Początek Pasji Janowej. Słuchając go po raz pierwszy ze zrozumieniem - nie tylko jako muzyki, lecz również jako modlitwy - byłem wstrząśnięty tym połączeniem: modlitwa, która stawała się muzyką, muzyka, która się przemieniała w modlitwę. A to, co powstawało na górze - nie było już ani słowem, ani muzyką. Było absolutnym (głębokim i pierwotnym)
ucieleśnieniem owego najdramatyczniejszego i najbardziej poruszającego ludzkiego pragnienia: "Panie, pozwól mi, abym zdołał"... Zdołał. Przecież stoi przed człowiekiem zadanie ponad jego siły. Przed każdym człowiekiem...
Kiedy w "Maltem.." bohater - "uczący się patrzeć", by móc w zgodzie z podjętą misją wyrazić ogrom i tajemnicę cierpienia cierpienia otaczających go wokół nieprzebranych, nieznanych istnień -wstaje znad swoich nieprzytomnych od objawień zapisków i wychodzi na ulicę, na spotkanie życia ukrytego w swym jednostkowym cierpieniu - pragnąłem dać mu nadrogę tę muzykę... Nie, nie tę muzykę i nie te słowa - lecz to, czym mnie wówczas obdarzyła owa niewiarygodna "całość" - czułość i siłę. Jednocześnie pozwoliłem sobie utożsamić się z jej błagalnym pragnieniem... Wraz ze stojącym na scenie bohaterem prosiłem o siłę i czułość, by móc sprostać wielkiemu wyzwaniu tej literatury - wyrazić tajemnice cierpienia i miłości.
4. Wreszcie muzyka niespełnialna. Lub ta, która zawsze umyka. Którą stale nosimy przed sobą - jak "to, czym powinniśmy być lub co powinniśmy zrobić". Są chwile, kiedy wydaje się, że ją słyszymy. To szczęśliwe chwile, kiedy aktor wzbija się w inspiracji albo przestrzeń nagle odsłania lub wrzuca coś niespodziewanego - promień słoneczny lub dźwięk... wtedy jest! Wykonuje ją ciało aktora i ciało patrzącego z drugiej strony przestrzeni. Potem wychodzisz na ulicę i ona powraca. I tańczysz ją niemal. I znaczysz w powietrzu jej frazę... jej gesty... Potem masz ją w samotności, kiedy twoje rozpostarcie w marzeniu dochodzi prawie do bezmyśli lub kiedy w nocy, w "śniącej bezsenności" dochodzisz do cielesnej tożsamości z wyobrażeniem... Jednak, kiedy próbujesz zaśpiewać ją aktorowi albo co gorsza kompozytorowi - fałszujesz. Musisz zadowolić się opowieścią. I tak dobrze, jeśli potrafisz ją opowiedzieć...
Raz udało mi się samemu schwycić kawałeczek - z samego środka. W Jeleniej Górze po próbie Pragmatystów chodziłem godzinami po nocnym mieście i nie mogłem się uspokoić. "TO" wciąż szło przeze mnie - natrętnie i samo tworzyło muzykę. Były w tym ciemne chmury na nocnym niebie, mijane domy, czarne czeluści okien... był gest idącego wprost na mnie pijanego człowieka. Nie cofnąłem się - zderzyliśmy się - bo tak chciała muzyka!
Powtarzałem bez końca to samo zdanie. Rano obudziłem się i miałem je dokładnie, do milimetra - w owej znalezionej w rejonie "Centrum" frazie - w intonacji dziecięco zdziwionej, obnoszącej i rozpieszczającej trochę swą biedność: ZAMKNIĘCI W SZKLANEJ KULCE TOCZYMY SIĘ WŚRÓD PODRUZGOTANYCH ŚWIATÓW.
Swoją drogą - pewnie i Witkacy znalazł to zdanie w którejś z podobnych nocy. Kilkadziesiąt lat wcześniej... Zdanie nagrałem na taśmie i szło w przedstawieniu. Można sprawdzić - pewnie jest jeszcze gdzieś w archiwalnej taśmotece...
A ta niewyrażona? Nie mogąc dojść do muzycznej konkretyzacji -znowu przestaje być muzyką. I tak, często pozostaje w stanie marzenia i jeśli zdoła przeniknąć na stronę aktora - to już rośnie nadzieja. Wielką szansą jest dla aktora posiadać potencjał nie zrealizowanego, nie ucieleśnionego w żadnym geście, w żadnym momencie zdarzenia marzącego muzycznego przeczucia. Ten potencjał prowadzi go i pobudza do pędu. Aktor emanuje pragnieniem. Uświęca go, nadaje mu stygmat świętości. Widz wyczuwa tę świętość, choć nie potrafi bliżej tego określić. Tajemnica charyzmatu jest raczej po stronie pragnień niż spełnień... Nie zrealizowana potencjalna muzyka jest czuła i szukająca. Wrażliwa na to, co się dzieje. Nie straciła nadziei... Każdego dnia, na każdym spektaklu Utopii, w każdym momencie może się zdarzyć ten cud. Pierwotna muzyka. Odbija się od jakiegoś zdarzenia, od partnera w stanie olśnienia, od przypadku i zaśpiewa. Nie będzie jej można powtórzyć, bo jest chyba jednorazowa, bo wyraża sekret tej, a nie innej chwili - tajemnicę tego, co w Utopii najbardziej żywe...