Muppety w teatrze gorzowskim
Gdyby ktoś zapytał co jest treścią sztuki "Yo-yo", wystawianej obecnie na scenie gorzowskiego teatru, można byłoby powiedzieć: wojna. Wojna z jej wszystkimi okrucieństwami, przejawami i - paradoksami. Twarde życie w koszarach, loty bojowe eskadry lotniczej, niepewny jutra żołnierski byt, koszmar szpitali polowych, krótkie, doraźne przyjemności między jednym a drugim rozkazem. Który trzeba wypełnić, nie myśląc, nie dopuszczając wątpliwości: czy naprawdę tak trzeba?
My, Polacy jesteśmy przyzwyczajeni do niezmiennej konwencji łączącej się z tematyką martyrologii, bohaterstwa, żołnierskiej powinności wobec, ojczyzny. Są to tematy wzniosłe, pełne patosu i tak też są przedstawiane w naszych filmach, sztukach, literaturze.
A jak to robią Amerykanie?
Wystarcz wspomnieć "1941" Spilberga. Generałowie siedzą w kasynie i oglądają disnejowskie kreskówki, a Japończycy podpływają ku Hollywoodowi, wysuwają peryskop i...co widzą? Zgrabny tyłeczek dziewczyny, która kąpiąc się nago raptem została wypchnięta w górę przez wynurzającą się łódź podwodną. No a dalej - szaleńcze gonitwy, perypetie, gagi, i wszystko to w takt szybkiej, podnoszącej z miejsca muzyki.
Albo szpital: pamiętacie psiego doktora z Muppetów? Jego operacje w asyście pielęgniarki - popularnej Piggy, podczas których cięto pacjentowi nie to co trzeba, znieczulając go walnięciem w ciemię? Tak właśnie mniej więcej wygląda szpital polowy w powieści "Paragraf 22" Josepha Hellera, według której Marek Piwowski napisał "Yo - yo". Główny chirurg, z zawodu doktor filozofii, tylko dlatego sprawuje tę funkcję, że nazywa, się Ordynator. Krzywi się z niesmakiem taplając się w otwartym brzuchu pacjenta i woła: dajcie mi świeżego! Muppety - przepraszam - Stanisław Gałecki i asystująca mu sexowna pielęgniarka (ten rozchylający się mini fartuszek, te błyski w oku...) - Beata Chorążykiewicz, wywołują tą sceną śmiech.
No właśnie: ten sam temat będzie dramatyczny, albo zabawny. Wszystko zależy nie od tematu i treści, lecz - od formy. Forma zadecydowała o tym, że gorzowskie, przedstawienie jest świetną, półtoragodzinną zabawą. Nałożyły się tu zgodnie na siebie zarówno niezwykła dla naszego czytelnika konwencja powieści Hellera, jak koncepcja Piwowskiego i reżyseria ("w stronę amerykańską") nowego dytęktora Teatru im. Juliusza Osterwy. Leszek Czarnota - z krwi i kości choreograf, napełnia teatr muzyką, tańcem, ruchem i śpiewem. W tym przypadku - śpiewem w... języku angielskim. Musieli się więc gorzowscy aktorzy wiele nauczyć w ciągu pierwszych miesięcy nowej dyrekcji. Fama o tym obiegła miasto na długo przed premierą musicalu, który w nadwarciańskim grodzie jako gatunek był kompletną nowością. Toteż i zainteresowanie - co z tego wyjdzie? - było ogromne. Byłam i ja wśród szczerze oklaskujących ten udany eksperyment. Oklaski nasilały siej zwłaszcza przy wyjściu przezabawnego w swej powadze doktorskiej Stanisława Gałeckiego i dynamicznej, powabnej Beaty Chorążykiewicz. Podobał się Wacław Welski w roli generała Gena wraz ze świtą. Od dzielne słowo należy się Dariuszowi Chodale, aktorowi, który na gorzowskiej, scenie bardzo dobrze zapisał się w ostatnich sezonach. Gra tu czołową rolę Yossariana, żołnierza który odważył się myśleć samodzielnie. Oto i jest moment do refleksji w tym potoku muzyki, rytmu i czarnego humoru. Bo wbrew pochopnym sądom "Yo-yo" nie jest, taką sobie beztroską komedią, ubarwioną prysiudami, lecz ostrą, drapieżną satyrą na absurdalność wojny i jej realiów. Humanitarne, przesłanie jakie niesie rola Yossariana w piękny i przekonujący sposób spersonifikował Dariusz Chodała. W całej tej atrakcyjnej otoczce ten wątek rysuje się nad wyraz wymownie.
A ponadto: bardzo dobrze były odbierane przez publiczność wszystkie partie choreograficzne, w których reżyser z braku obsady posiłkował się nawet... personelem technicznym. Z uznaniem odnotowuję scenografię - funkcjonalną, świetnie zakomponowaną, wymowną. Oszczędność środków wymowa symboliki, i lapidarność, podporządkowanie treści - te cechy twórczości pary świetnych pla kacistów: Wiesława, i Ewy Strebejków doskonale sprawdzają się w ich teatralnych pracach.
Po tym brawurowym wejściu w sezon gorzowscy widzowie będą z pewnością oczekiwali kolejnych premier. Ale... będzie ich tak niewiele. Zapowiadane już przez nas "Pastorałka" i "Szkoła żon" na dużej i "Papierowe kwiaty" na małej scenie (nie licząc bajki) to zaledwie jeden tytuł na ponad dwa miesiące. W mieście monoteatralnym to za mało.