Hamlet zmartwychwstały
Wystrój sceny zdaje się zapowiadać raczej amerykański musical niż przedstawienie najpoważniejszego dramatu Szekspira. Draperia z czarnej połyskliwej folii i sznury migających dyskotekowo od czasu do czasu kolorowych żarówek wprowadzają w klimat współcześnie nam panującej - a kontrastowej dla jakiegokolwiek stylu - tandety. Bo przeciwko prymitywizmowi i tandecie właśnie, wdzierającym się wszelkimi dostępnymi i niedostępnymi szczelinami w nasz świat, "Hamletem" zdają się protestować twórcy bielskiego przedstawienia. Jego bohaterowie zachowują się jak ludzie żyjący wokół nas, a więc w świecie, gdzie wszystko jest możliwe, gdzie każdego można zabić, gdzie każdy może rządzić - w świecie łatwych i błyskotliwych karier, w świecie gwałtu i przemocy. A więc zgodnie z teorią Jana Kotta - "Hamlet" współczesny?
Tytułowy bohater to trochę zagubiony, a trochę w stosunku do tego świata zdystansowany intelektualista. Obserwuje świat z boku i w pewnym sensie nim manipuluje, aranżując sytuacje i prowokując zdarzenia, które jednak wymykają mu się w końcu spod kontroli.
Hamlet jest sceptyczny. Nie wierzy w duchy. Na scenie więc nie pojawia się widmo zamordowanego króla, rozbrzmiewają tylko głosy ucieleśnionych myśli i podejrzeń bohatera. W życiu Hamlet poszukuje wartości realnych, w działaniu opiera się na prawach logiki. Dlatego przegrywa. Przegrywają też jego idee, zwyciężone przez przemoc i bezprawie. Stąd reżyser bielskiego przedstawienia, Słowak Josef Janik, zakończył spektakl trochę na zasadzie deus ex machina. Będący spadkobiercą idei Hamleta i mający głosić światu prawdę o wszystkich rozegranych na duńskim dworze wydarzeniach, przyjaciel młodego królewicza - Horacy zostaje zastrzelony przez ludzi Fortynbrasa z jego rozkazu. Na scenie wygląda to dokładnie jak porachunki mafii we współczesnym filmie.
Rola Hamleta prowadzona jest przez młodego aktora Kubę Abrahamowicza dość jednolicie w stosunku do obranej przez reżysera dla tej scenicznej rzeczywistości konwencji. Z wyczuciem owej subtelnej granicy między światem autora a światem reżysera gra Grzegorz Sikora w roli Klaudiusza. U innych wykonawców pierwszoplanowych ról różnie pod tym względem bywa.
Gertruda, która z założenia wygląda i zachowuje się nie jak królowa czy choćby tylko dama, ale jak dziewczyna przywódcy wielkiego gangu, a przy tym erotomanka nieobojętna nawet na wdzięki własnego syna, to w wykonaniu Jadwigi Grygierczyk postać mocno przerysowana. Jej sceniczna osobowość kłóci się sama z sobą.
Scena rozmowy Gertrudy z Hamletem, kiedy budzą się w niej wyrzuty sumienia, brzmi jakby nie z tej sztuki. Ten sam zarzut można postawić Barbarze Guzińskiej grającej Ofelię. Portret dziewczyny tak dalece wyuzdanej nie przystaje chwilami do poetyckiego bądź co bądź tekstu. Być może trzeba było tu dać jakiś bardzo wyraźny cudzysłów? Tymczasem wydaje się, że jest to pomieszanie konwencji.
Pogłębieniu wywoływanych na scenie nastrojów ma służyć przepiękna muzyka Milana Bachorka. Tyle że w przeciwieństwie do scenografii i kostiumów Marty Roszkopfowej bliska jest ona jednak epoce Szekspira. Niekonsekwencja czy celowy zamysł?
Mankamentem tej inscenizacji jest bowiem nazbyt bezpośrednie, nachalne jej uaktualnienie, a także stawianie kropek nad i czy adresowanie niektórych kwestii - jak czyni to Horacy w scenie poprzedzającej jego śmierć - wprost do publiczności.
Uśmiercenie Horacego i przekazanie niejako zadania, jakie mu powierzył Hamlet - sprzedajnemu Ozrykowi, byłoby właściwie jednoznaczne z pozbawieniem widza jakiejkolwiek nadziei na nadejście lepszych czasów. Aby nadziei tej nie odebrać całkowicie, realizatorzy zdecydowali się na kolejne, symboliczne, bez słów już, a więc jakby poza Szekspirem, zakończenie - przy ukłonach powołując do zmartwychwstania poległych w ostatnich scenach bohaterów, co wygląda trochę już groteskowo i nasuwa skojarzenia z kreskówkami Disneya.