Godzina swarów i godzina rozstania
Jeżeli chodzi o temat polski do poruszenia w komedii lub w powieści, Wiktor Budzyński poruszył w swej najnowszej sztuce temat, będący żyłą wciąż żywego srebra: konfrontacja emigracji i kraju. Czy czas i oddalenie nas uczuciowo dzielą? Czy też zbliżają? Do jakiego stopnia narzucony ustrój komunistyczny oddziaływa na psychikę ludzi? I w jakim stopniu wpływa, na nas, emigrantów, egzystencja wśród obcych? Podwójne lojalności. Podwójne paszporty. Młodzież i podwójny język ... Wątków tych jest wiele i każdy nadaje się na efektowną nowelę lub scenę teatralną.
W swej najnowszej komedii autor "Spotkania" (a "Spotkanie" Budzyńskiego, mimo iż nie widziałem tej sztuki od lat, wydaje mi się jego najlepszym utworem) pokazuje nam siedmioro ludzi z kraju i emigracji, zmuszonych spędzić noc w poczekalni londyńskiego lotniska. Stąd tytuł komedii: "Waiting Room". Jest mgła. Samoloty nie mogą lądować ani startować. W ramach tej nocy Budzyński każe swoim siedmiu bohaterom przeżywać konflikty, napięcia i starcia, wywołane rozstaniem, oddaleniem, trudnością wyjazdu z kraju, różnorodną techniką życia i wreszcie falą rozdzielającego nas coraz bardziej czasu. Każdy akt sztuki nosi inny podtytuł. Mamy więc "Godzinę spotkań", a potem "Godzinę swarów i lęku", wreszcie "Godzinę miłości i rozstania". A na rozstanie to skazani jesteśmy tak długo, póki trwa - muszę tu użyć niemiłego mi, ale wciąż aktualnego słowa - żelazna kurtyna, będąca ulubioną córką każdej dyktatury, ukochaną siostrzenicą każdej biurokracji i faworytką każdej cenzury i Bezpieki. Najlepiej wypadła w moim przekonaniu "Godzina swarów". Odpadły w tej scenie wszelkie poetyczności, tak bliskie sercu Budzyńskiego, i pokazał nam z satyryczną drapieżnością typową polską kłótnię w stylu niemal staroszlacheckim. Aktorzy czuli się w tej scenie doskonałe.
Znamy wszyscy z własnych doświadczeń ten typ nagłej dygresji. Ci, co przyjeżdżają z kraju, chętnie dają upust swojej krytyce rzeczywistości krajowej. Ale jeśli ktoś z emigracji zbyt gorliwie im potakuje i dokłada swoje "trzy grosze" krytyki, wtedy rodacy z kraju zaczynają się irytować i bronić tych pozycji, które przed chwilą atakowali. Im wolno krytykować kraj. Emigrantom nie wolno! I na odwrót, emigrant może wyrażać się najsurowiej o kraju swego zamieszkania. Ale jeśli przybysz z Polski wymyśla przed nim na "zgniły" zachód, emigrant unosi się i staje się obrońcą tubylców, wtrącając przy tej sposobności raz po raz słowa "sorry".
Taką typową kłótnię, żywcem zaczerpniętą z życia, mamy właśnie w drugim akcie sztuki Budzyńskiego. Scena ta żyje i pulsuje! Prawdziwa "godzina swarów".
Ludzi z kraju reprezentują; Barbara Reńska, doskonała w roli pani Kotulowej, która przyjechała odwiedzić syna w Manchesterze, a teraz z mieszanymi uczuciami wraca na swoją głuchą ale pełną mało-plotkarskich atrakcji prowincję polską.
Urocza Joanna Rewkowska, jako Warszawianka, która mimo zapewnień o swej miłości do jakiegoś Leszka w Warszawie, z lekkim sercem gotowa się zakochać w zagranicznym Polaku, z perspektywą wolnego poruszania się po świecie.
Krzysztof Jakubowicz, jako odważny, hardy i jednocześnie cyniczny młodzieniec z kraju, Budzyński sugestywnie zarysował ten typowy cynizm wytworzony przez biurokrację krajów dyktatorskich. Jakubowicz robi coraz większe postępy, w każdej nowej roli odsłania coraz szersze możliwości swego talentu. Dał świetny typ młodzieńca z gitarą i bez iluzji. Grał nowocześnie i interesująco.
Ludzi z emigracji odtwarzają: Szykowna Maria Arczyńska w roli marzycielskiej Julii Górskiej, skazanej na nieustanne rozczarowania. Marzenia w dzisiejszym świecie skazane są na zagładę - chciałoby się powiedzieć paniom Arczyńskiej i Górskiej.
Stanisław Zięciakiewicz - reprezentujący emigracyjny patos patriotyczny i frazes Bogo-ojczyźniany, plus "security" w domku na Ealingu ("serce" z "Wesela" Wyspiańskiego obchodzi go właściwie tyle samo, co przeciekająca rura na dachu).
Inny wątek sztuki Budzyńskiego - to robienie kariery za cenę wszelkiego kompromisu. Ten typ karierowicza odtwarza z dużą werwą charakterystyczną Roman Ratschka. Taki karierowicz udaje emigranta na emigracji, adherenta reżymu w kraju. W Anglii schlebia na swój sposób Anglikom, w Polsce - władzom komunistycznym; drukuje swoje utwory tak w prasie emigracyjnej, jak w ideowych pismach komunistycznych; nabywa paszport, jaki mu jest najwygodniejszy. Typ nadający się, jako temat, do oddzielnej komedii.
Inny jeszcze wątek - to przemiany języka polskiego. W kraju ludzie mówią często jakimś narzeczem, które bywa niezrozumiałe (znamy ten "slang" biurokratyczny z artykułów w niektórych czasopismach). Emigranci zaś mówią językiem bardziej literackim, zahaczającym często o styl powieści obyczajowych sprzed 1939 roku. Ale dodają do tej mowy wiele wyrażeń i zwrotów angielskich, co drażni Polaków krajowych. Francuzi też anglizują swój język ("franglais"), ale - poza paroma purystami nikogo to we Francji nie drażni i nazwa olśniewających "drug stores" w Paryżu wymawiana jest przez Francuzów z całą smakowitością tego słowa. Polskie różnice językowe uwydatniają się najsilniej w dialogach między Krzysztofem Jakubowiczem, a Witoldem Schejbalem, który w roli polskiego inżyniera, mieszkającego stale w wolnym świecie, wykazuje w swej grze wiele elegancji, prostoty i szlachetnego umiaru.
Nad tym siedmiorgiem ludzi z kraju i emigracji unosi się jak oddech morskiego, chłodnego powietrza postać Stewardessy. Brawo dla Danuty Philipp! Z roli zdawałoby się dalszoplanowej i niewdzięcznej stworzyła sylwetkę pierwszoplanową, atrakcyjną, doskonale podpatrzyła ruchy i sposób bycia owych angielskich "aeroplanowych modelek". Za każdym razem, gdy sztuka zdawała się rozpadać w bezkształt pół-snu, pół-patosu i pół-koszmaru, Danuta Philipp przywracała sztuce aurę rzeczywistości i wyprostowywała naruszony z lekka balans.
Budzyński powinien być wdzięczny, nie tylko aktorom, ale przede wszystkim reżyserowi Kielanowskiemu i dekoratorowi Orłowiczowi.
Kielanowski znakomicie wyreżyserował sztukę, nadał jej właściwy ruch i tempo, nie pozwolił na rozpłynięcie się w zagrażających ckliwościach. Po mistrzowsku też potrafił sharmonizować akcję na scenie z akcją dziejącą się za oknami, "waiting roomu". A za oknami odgrywa się przez cały czas trwania sztuki skomplikowana akcja lotniska: mgła, sygnały, alarmy, reflektory, lądowanie samolotów i groźba katastrofy przy lądowaniu, a potem błękitniejący świt i odloty poszczególnych samolotów: Glasgow, Paryż, Warszawa. Wszystko to harmonizowało się doskonale i stanowiło efektowny element przedstawienia. Finał II aktu wywołał w tym świadomie realistycznym ujęciu Kielanowskiego ogromne wrażenie. Widowiskowo była to chyba najefektowniejsza scena. Orłowicz ma jakiś specjalny talent, że umie w sposób, którego określić nie potrafię, rozszerzać małą scenę Ogniska. Jego dekoracja nas oszołomiła. Był w niej rozmach, perspektywa i to coś, - co Francuzi nazywają "genie d'observation", i co od chwili podniesienia się kurtyny nadało sztuce właściwy nastrój i trafne obramowanie. W operowaniu świateł czuło się wytrawną i czujną rękę Feliksa Stawińskiego. Cztery aktorki zostały obdarowane na premierze bukietami kwiatów. Zasłużyły sobie na ogród róż, stokrotek, chryzantem i orchidei.