Artykuły

W majowym słońcu

ZACZĄĆ muszę jednak od Wyścigu Pokoju. Nie da się ukryć, że ta impreza miała najwięcej publiczności w ostatnich dwóch tygodniach, choć właściwie reporterzy telewizyjni byli dość bezradni i pozbawieni nawet tego kontaktu z trasą, jaką mieli spikerzy na stadionach. My zaś widzowie, króciutki błysk finiszu. I to prawie wszystko. A jednak pół Polski siedziało przed ekranami.

Ten wyścig przypomniał zapewne telewizji zabaczana często prawdą, że kamera jest instrumentem ruchomym i przenośnym. Że czuje się równie dobrze w plenerze, jak i w studio i że warto z nią częściej wychodzić na powietrze i światło. Dla mnie bowiem reportaże z miast etapowych, a właściwie z ich stadionów, były nie mniej ciekawe niż sama jazda na rowerze. Myślę, że ta szansa telewizji, owa możliwość bezpośredniego śledzenia życia, jest nadal minimalnie wykorzystywana.

Wszystkie więc próby w tym względzie trzeba przyjmować z sympatią, nawet i te kawiarniane spotkania "Przy pół czarnej" prowadzone przez Andrzeja Rokitę. Zawszeć tam, mimo natrętnej reżyserii, coś z prawdy, coś z życia zostaje. To spotkanie wrocławskie z ubiegłej niedzieli można wreszcie uznać za udane i dość sympatyczne. Został wprawdzie jeszcze galanteryjny humorek konferansjerów; bo Witold Pyrkosz może być dobrym aktorem nie musi być jednak zaraz i błyskotliwym zapowiadaczem.

Wziąłem się na początku za rozrywkę, jedźmy wiec po tym polu dalej. Sobotniego wieczoru mieliśmy dostać nową premierą Jeremiego Przybory, do przedstawienia jednak nie doszło i w zamian podrzucono stary program tego autora: "Garden party czyli bankiet w krzakach". Ostrożniej z tymi powtórkami. Tym razem wybrano jeden ze słabszych;spektakli Przybory i Wasowskiego, powiało więc nudą. Była jednak jeszcze jedna powtórka, i to sprzed 35 lat i ta udała się wybornie. "Noc w operze" ze sławnymi komikami filmu przedwojennego braćmi Marx. Tyle jest rozpraw o starzeniu się gatunku komediowego i humoru więc dlaczego ten zabytek archiwalny wywołuje nadal salwy śmiechu? Dzieje się to oczywiście za przyczyną mechanizmu gagów, który zawsze wywołuje ataki radości. Zostało przecież jeszcze po prostu aktorstwo. Aktorstwo, rzecz jasna, nie tych słodkich amantów, lecz właśnie komediantów, do dziś jeszcze miejscami wzruszające.

Krakowska zaś estrada poetycka dała "Powsinogów beskidzkich" Emila Zegadłowicza w reżyserii Haliny Gryglaszewskiej. Nie tak dawno Wojciech Siemion urządził recital według beskidzkiego świątkarza i bajarza Wawry, teraz dostaliśmy poemat o owych góralskich Wawrach z ręki mistrza i protektora tamtejszych powsinogów. Ładne to było spotkanie z poezją przedstawiciela sławnego "Czartaka", tej poezji zresztą zanurzonej w folklorze i wsi polskiej jest jeszcze sporo z okresu przedwojennego do przypomnienia i pewnie do tego dojdzie. Jedna tylko uwaga pod adresem krakowskich wykonawców. Poezja stylizowana na gwarę ludową nie jest, tak powiem, czepliwa, jej słowa pojedyncze są często niezrozumiałe, tym potrzebniejsza jest tutaj dobra dykcja. Ta zaś nieco szwankowała u niektórych wykonawców. W nawiasie popisy fatalnej dykcji dają aktorzy dubbingujący ten okropny serial włoski "Geminus".

W teatrze sensacji zaś dano premierę sztuki Jerzego Janickiego "Umarłem, aby żyć". Premierę jedna z lepszych na tej scenie, która nie psuje nas luksusowym towarem. Otrzymaliśmy więc jeszcze jedną wersję przygody okupacyjnej tak niewiarygodnej, że trzeba było jej prawdziwość poświadczyć słowem komentarza. Janicki jest wypróbowanym autorem tego gatunku, sporządził więc i tym razem sztuką, jak trzeba, rozpalającą z minuty na minutę naszą ciekawość. Reżyserował ten spektakl Andrzej Konic, bardzo udanie i efektownie w finalnej partii, w szpitalu podejrzanie natomiast w sekwencjach dziejących się w tak zwanym lazarecie więziennym. Musze powiedzieć, że te sceny wydały mi się po prostu infantylne. Wystąpili m. in. Barbara Klimkiewicz, Barbara Rachwalska, Edmund Fetting, Janusz Bukowski. Janusz Zakrzeńskim Zygmunt Kęstowicz, Jan Englert i Tadeusz Kosudarski.

A na scenie reprezentacyjnej, która coś nam ostatnio trochę podkulała, "W małym dworku" Witkacego. Słusznie. Dziś Witkacego można już posyłać pod strzechy, edukacja teatralna zatoczyła tak rozległe kręgi, że jest miejsce i na tak zwany repertuar trudniejszy, i jak by powiedział Stefan Treugutt, metafizyczny. To przedstawienie zresztą Zygmunta Hubnera stateczne i proste jakby się liczyło z różnorodnością publiczności, przygotowane było dla wszystkich. Może jeden Tadeusz Kantor, który przed laty dał w krakowskich Krzystoforach happening z "Małego dworku", wyłączył telewizor, reszta publiczności, tak myślę, dotrwała do końca. Dla każdego coś było w tym przedstawieniu. A przy okazji można było zobaczyć rzadko oglądaną w telewizji Halinę Mikołajska, która znakomicie potwierdziła swoje wyczucie Witkacego. Partnerowali jej Ryszard Pietruski, Henryk Bąk, Antoni Pszoniak, Jerzy Turek, Halina Dobrowolska i bardzo zabawne w rolach córek Mirosława Krajewska i Jolanta Wołłejko. Schizofreniczna, można powiedzieć, dekorację, zrobił Franciszek Wielowieyski.

Na koniec parę słów o niektórych pozycjach dziennikarskich. Przede Wszystkim trochę ciepłych uwag o dziennikach telewizyjnych. W przeszłości poświęcałem im wiele uwagi, dziś - niby po drodze - powiem, że są one ostatnio redagowane z temperamentem. Lektorzy grają na dwie ręce sprawniej, korespondencje własne bywają coraz sugestywniejsze i - co najważniejsze - dobór informacji czyniony jest z sensem.

Bardzo sobie chwalę, jako widz, Magazyn Postępu Technicznego. Dwa ostatnie, jakie oglądałem, pierwszy o przemyśle okrętowym, drugi o sprzęcie medycznym - sprawiły na mnie wrażenie programów rzeczowo. kompetentnie i interesująco przygotowanych. Mają one, przy tym dobrym wyborze, posmak trochę egzotyczny, bo oto mimo naszej samowiedzy, stale odkrywamy obszary znakomitych osiągnięć polskiej myśli naukowej i technicznej.

No i wreszcie mogę coś cieplejszego szepnąć o "Klubie sześciu kontynentów". Posądzałem się już o niesprawiedliwość, stronniczość, a nawet jak mi sugerowały dobrze zorientowane w kuluarach telewizji anonimy, o zazdrość. Jeśli zazdrościłem, to przede wszystkim dobrego samopoczucia gospodarzom, którzy stwarzali wrażenie ludzi genialnych. Ten ostatni program poświęcony m. in. zasłużonej serii "Iskier" - "Naokoło świata" - niósł trochę informacji, kilka dobrych wspomnień i anegdot, oglądało się go bez przykrości.

Stanisław Kuszewski zaś przedstawił nowe wydanie "Pegaza". Dość bogate. Było wspomnienie o Tadeuszu Brezie, coś o książkach, o teatrze, plastyce i rozmowa z reżyserem filmowym Janem Rybkowskim. Nader interesujący jak zwykle w "Pegazie? był felieton Andrzeja Osęki o wystawie przedwojennego fotomontażu. Mnie najżywiej obchodzą bezpośrednie rozmowy w studio, nawet w wypadku jeśli zaproszeni, goście przeciągną wyznaczony im czas i odbiorą miejsce piosenkarzowi.

Przy okazji, telewizja uprawia reklamę. Także filmową. Ostatnio w minutowym programie zapowiadała, że "wkrótce na ekranach polskich kin nowy film "Album polski". Dobra mi reklama, jak obraz ten wyświetlany i jest już od dwóch tygodni.

[Data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji