"Fizycy" Durrenmatta w Teatrze ZASP-u
O sztuce Durrenmatta "Fizycy" pisałam na krótko przed jej premierą w "Ognisku Polskim" w Londynie. Pisałam na podstawie oglądanych w ciągu ostatnich lat przedstawień w londyńskim teatrze "Aldwych" w reżyserii Peter Brooka i w warszawskim Teatrze Dramatycznym w inscenizacji Ludwika Rene. Wszystko co mogłam powiedzieć o samej sztuce, o jej olśniewającej teatralności, o wstrząsającym grozą problemie dzisiejszych czasów, o pełnej napięcia i nieoczekiwanych rozwiązań akcji - powiedziałam w poprzednim omówieniu.
Londyńskie przedstawienie w polskim teatrze spełnia wszystkie obietnice, jakie sama sztuka zapowiada. Przede wszystkim po raz już nie wtóry, a trzeci uświadomiło mi ono jeszcze wyraziściej wartość tego utworu scenicznego, wagę jego moralnego problemu, a przy tym atrakcyjność i dowcip z jakimi został skonstruowany.
Napisać komedię, czy tragikomedię, a nawet tragi-farsę na temat, który czarnym grzybem z Hiroszimy wisi nad przerażoną ludzkością - jest nie lada wyczynem. Ucieczka trzech wielkich uczonych fizyków, w których rękach leży możliwość zniszczenia świata, w zacisze obłędu, aby uratować ten drobny punkt w kosmosie, który nazywa się Ziemią - wyzwala w widzu wstrząs metafizyczny, jaki tylko wyjątkowe sztuki nam dają doznać. A gdy do tego humanitarnego rozwiązania autor wprowadza złośliwy, szydzący z wszelkiej ofiary przypadek - wydźwięk sztuki się zmienia. Staje się ona koszmarnym snem, złowieszczą przepowiednią nieuniknionego końca świata, igraszką najbardziej przewrotnej rzeczywistości.
Durrenmatt uznał, że dzisiejszym czasom przystoi tylko komedia. Najczarniejsza z czarnych. Za tą wskazówką poszli twórcy zarówno warszawskiego, jak i londyńskiego przedstawienia.
Leopold Kielanowski odbiegł nieco od takiego odczytania sztuki. Przypadek krzyżujący decyzję bohaterów - w uporządkowanej, spokojnej i logicznej reżyserii Kielanowskiego bardziej wyraziście staje się losem, fatum, od którego nie ma ucieczki. Jest to przedstawienie może mniej drapieżne niż poprzednio przeze mnie oglądane, ale klarowniejsze, zwarciej spięte przewodnią myślą, powiedziałabym: klasyczniejsze. Jedność czasu, miejsca i akcji nasuwa jeszcze bardziej skojarzenia z tragedią grecką i dramatem antycznym. Tragedia antyczna i nuklearny dreszczowiec - cóż za fascynujące połączenie!
Może właśnie dzięki temu "uporządkowaniu", jakie wprowadził Kielanowski, sztuka wydała mi się jakby łatwiejsza niż w poprzednio oglądanych interpretacjach. Nie dusi tak bardzo swą grozą, nie oblepia mackami przerażenia, jest przez to jakby łatwiej strawna. Nie jest to sprawa języka i możliwości chwytania najdelikatniejszych niuansów dialogu (a cóż to za dialog!), bo przecież widziałam ją i w Warszawie. Przekład znakomity.
W wyśmienitej scenografii Tadeusza Orłowicza, w czarnych prostokątach wywatowanych drzwi zakładu dla obłąkanych, w niepokojąco migających światełkach zapalających się i gasnących numerów groźnych separatek, w których odbywa się niewidzialne misterium geniuszu i obłędu - rozgrywa się akcja tego "antycznego dreszczowca".
Aktorzy mieli niełatwe zadanie w tej sztuce. Jest to sztuka, mimo jej wszystkich sensacyjnych smaczków, przede wszystkim intelektualna: trzeba ją grać inteligentnie, a przy tym trzymać ją wyraźnie osadzoną w stylu komedii. Z aktorów grających trzech fizyków (Witold Schejbal, Roman Ratschka i Andrzej Kamiński) najlepiej dał sobie radę z najtrudniejszą i najważniejszą rolą Mobiusa - Schejbal. Jest to chyba jego najlepsza rola. Jest przekonywający zarówno w naukowym pojedynku z kolegami, jak i w momentach udawanej pasji. Pewien chłód tego aktora, który w niektórych rolach mu przeszkadzał - tutaj jest czynnikiem dodatnim. Ratschka do złudzenia przypominał Einsteina, gdy milczał. Gdy mówił, przypominał zupełnie Ratschkę, co nie jest zbyt dziwne. Dzielnie sekundował Mobiusowi - Schejbalowi i Newtonowi - Kamińskiemu. Ten ostatni w peruce Sir Izaaca wyglądał bardzo stylowo. W kulminacyjnej scenie zdemaskowania i w fechtunku intelektualnym ze swymi kolegami-fizykami był mniej przekonywujący.
Robert Oleksowicz wyspecjalizował się w rolach ubecko-policyjnych. Nie jest przez to specjalnie sympatyczny na scenie, ale świetnie to robi. Bardzo dobrze odtworzyli epizodyczne role Michał Kiersnowski jako sypiący cytatami z psalmów pastor i Danuta Michniewicz jako jego żona. Ta rólka cnotliwej żony, ofiarnej kobiety zagubionej w niezrozumiałej dla siebie samej miłości do szaleńca dziwnie dobrze jej "leżała". Joanna Rewkowska, jedyna w zespole aktorka z ukończoną angielską szkołą dramatyczną - ma świetną polską dykcję, wygląda atrakcyjnie i tajemniczo, na początku przedstawienia intryguje niedopowiedzeniami sylwetki, której w najważniejszej scenie miłosnej, prowadzącej do jej zamordowania, nie wyjaśnia.
Nie ulega wątpliwości, że najlepszą kreację stworzyła Irena Brzezińska jako zdziwaczała arystokratyczna stara panna, właścicielka i dyrektorka zakładu dla obłąkanych, doktor Matylda von Zahnd. Świetna maska, osiągnięta nie charakteryzacją, lecz wyrafinowanie wypracowaną mimiką, głos, każdy ruch nerwowych rąk, subtelnie symulowana ułomność - stworzyły nastrój niepokoju i grozy, tak konieczny w tej postaci. Jest typ aktorek, które jak dobre wino stają się z wiekiem coraz lepsze. Do nich należy Brzezińska.
Do nastroju sztuki w dużym stopniu przyczyniło się ciekawe opracowanie muzyczne Stefana Norberta i solo skrzypcowe wykonane przez S. Rozengarta.
Tyle o sztuce, tyle o przedstawieniu w "Ognisku Polskim". Na zakończenie chciałabym powiedzieć kilka słów dygresji, nasuwającej mi się po obejrzeniu "Fizyków" w Teatrze ZASP-u w Londynie.
Mamy teatr polski na emigracji. Znacznej części naszego społeczeństwa jego istnienie bardzo leży na sercu. Chcemy go, potrzebujemy go. Wielką zasługą jego kierownika, Leopolda Kielanowskiego. jest próba pokazywania w nim ambitnego repertuaru, pragnienie dania nam teatru prawdziwego, w jakiś sposób, mimo marginesowości jego oddziaływania, włączonego w nurt światowego teatru współczesnego. Repertuar ostatniego sezonu ("Rodzina" Słonimskiego - już prawie klasyk, "Derby w pałacu" Abramowa - jedna z ważniejszych sztuk współczesnego repertuaru krajowego, a obecnie "Fizycy" - sztuka, która obiegła wszystkie ważniejsze sceny europejskie i pozaeuropejskie, i o której po ich prapremierze w Zurychu krytyk "Neue Zuricher Zeitung" napisał, że stanowić będzie w życiu współczesnym teatru epokę) mówi wyraźnie o założeniach, jakie sobie postawił kierownik naszego teatru.
W teatrze nie chodzi przecież o samą tylko rozrywkę. Potrzeby teatru nie zaspokoi najlepsza nawet rewia, najwdzięczniejsza komedia muzyczna. A tymczasem co się dzieje, co powtarza się po każdej niemal premierze z repertuaru poważniejszego? Widownia na szóstym przedstawieniu "Fizyków" była przynajmniej w połowie pusta.
Każda rewia, każda najbłahsza nawet komedyjka szczelnie zapełnia salę "Ogniska Polskiego" przez długie tygodnie. Byle jaki "ubaw", niezależnie od jego poziomu, ściąga do teatru rzesze spragnionych polskiego słowa emigrantów. Natomiast sztuka na nieco wyższym poziomie, zmuszająca do myślenia - trzyma nieobecną publiczność w domu przy telewizji, w lokalnym kinie lub na brydżyku u sąsiadów. Wychodziłam z przedstawienia głęboko zawstydzona.