Artykuły

Pudrowanie mózgu

Rzeczywistość się zmienia. Jednak nowe nazwy znanych skądinąd przybytków dla duszy i ciała wprawiają w zdumienie. Fabryka Trzciny na Pradze, kultowe, jak się dziś powinno mówić, miejsce wystaw, bankietów, koncertów, została oswojona, ale co to jest "fabryka nastroju" albo "fabryka próżności"? Czy chodzi o jakieś ekskluzywne Spa? Zakłady usługowe o nazwach "farma piękności", "oaza urody", "manufaktura" albo "fabryka fryzur", "warsztat woni" czy "klinika paznokcia" lepiej omijać szerokim łukiem. Ich pretensjonalne nazwy każą przypuszczać, że oskubią klienta z forsy dokumentnie, tylko wcześniej mózg mu wypudrują na różowo. Fryzura w stylu piorun strzelił w siano okaże się najmodniejsza, a bez doklejonych tipsów pomalowanych w odlotowe wzory nie sposób się pokazać w towarzystwie... Bezrobotnych chyba, bo jak pracować z trzycentymetrowymi pazurami? Słowotwórstwo przedsiębiorców zagarnia kolejne dziedziny życia: zamiast w piekarni każą teraz kupować chleb w "Galerii wypieków", sklepik z tanią biżuterią przemienili na "Wylęgarnię", szmaciarnię na "Bajerland", pub na "Bibliotekę piwną", a kawiarnię na "Jadłodajnię filozoficzną". To wszystko można traktować jako egzotykę rodzącego się kapitalizmu i chodzić do zwykłego fryzjera, kawiarni itd.

Konkurencja reklam rodzi tyleż oryginalność, co agresję. Podobno tylko skandale i celebryci są medialni. Nic dziwnego, że teatry też chcą być wyraziste, nowoczesne, skierowane do młodych, pięknych, inteligentnych; plaga lumpenoryginalności objęła je także, nazywają się - "Basen artystyczny", "Masarnia". W takich przybytkach nawet rozrywka cokolwiek peszy, nie mówiąc o tym, że teatry bywały miejscem, gdzie "aktorzy mogli istotnie mówić, a widzowie istotnie słuchać". TR Warszawa (dawny Teatr Rozmaitości) uchodzi za jeden z najmodniejszych przybytków Melpomeny, nie całkiem słusznie. To raczej dom kultury, miejsce koncertów, pogadanek, wystaw, dyskusji, czytania sztuk, a nade wszystko pobierania hojnych dotacji na wyjazdy zagraniczne, w dalszej zaś kolejności produkowania i eksploatowania przedstawień. Jeśli pojawią się trzy w sezonie, to się mówi o mocnym uderzeniu. Od roku zapowiadany, przekładany, wymęczony T.E.O.R.E.M.A.T., dzieło Grzegorza Jarzyny powstałe na podstawie twórczości Piera Paolo Pasoliniego, wreszcie ujrzało światło dzienne. Po gazetach przetoczył się zgodny chór opinii... zaczerpniętych z internetowej strony reklamującej spektakl! Niemal każda siła krytyczna pisała o nowym rozdziale w twórczości artysty, o przełomie spowodowanym smugą cienia (w czterdziestej pierwszej wiośnie życia!!!), o podjęciu fundamentalnych pytań ludzkiej egzystencji, o poszukiwaniu tożsamości religijnej, itd., itp. na górnym diapazonie pustosłowia.

Rzeczywistość sceny obnaża przede wszystkim dusze, zwłaszcza twórców. Przez dwie i pół godziny suną przed oczami obrazy (niekiedy ładne, niekiedy kiczowate) z życia pewnej mieszczańskiej rodziny. Ciepłe światło poranka eksponuje codzienne rytuały: Lucia (Danuta Stenka) przed lustrem studiuje własną urodę, Paolo (Jan Englert) za biurkiem porządkuje papiery, ich dzieci: Odetta (Katarzyna Warnke) i Piętro (Jan Dravnel) szczotkują włosy przy stole w jadalni. Wyciemnienie, ponownie ciepłe światło, śpiew ptaszków za oknem i aktorzy kolejny raz powtarzają swoje czynności. Trwa to czterdzieści minut, ale już po dziesięciu tajemnicę zastępuje banał. Po rytuałach ekspozycji akcja rusza z kopyta. Listonosz o wdzięcznym imieniu Angelino (Rafał Maćkowiak) wręcza ojcu telegram - "Przyjeżdżam jutro". Pojawia się mężczyzna w średnim wieku, witany przez służącą (Jadwiga Jankowska-Cieślak) i owego listonosza, jakby był istotą nadprzyrodzoną: oboje pieszczą jego buty, modlą się do odciśniętych na dywanie śladów stóp. Powierzchowność i zachowanie Sebastiana Pawlaka niczym nie tłumaczą zmysłowej i umysłowej fascynacji, jaką odczuwają na jego widok wszyscy, bez względu na to, czy miałby on uosabiać siłę boską czy szatańską.

Kontredans gestów i spojrzeń chłopca o posturze tłustego osiłka i chudego czterdziestolatka zakończony pod kołdrą śmieszy, zamiast poruszać zderzeniem sacrum i profanum. Podobny efekt osiąga rozerotyzowana mamusia synalka, spowita w kłęby dymu, gdy jej erotyczne wygibasy spointuje spotkanie z Gościem w sypialni. Wspólną ekstazę poprzedzi głośna lektura opowiadania Tołstoja "Śmierć Iwana Iljicza". Nic dziwnego, że mąż nie zostanie przyjęty równie entuzjastycznie, jak ten, który ją przed chwilą opuścił. Gdy w następnej sekwencji Gość na dywanie jadalni uwiedzie córeczkę oraz służącą, nic już widza nie zaskoczy.

Po nagłym zniknięciu Gościa wszyscy członkowie rodziny okażą się okaleczeni, wyzwolony przez niego erotyzm doprowadził do rozpadu ich (wątlutkie) osobowości. Córka zapadnie w katatoniczną śpiączkę i zostanie odwieziona do szpitala, syn obsika swe obrazy, niejako w zemście (bo nie dość genialne?). Mamusia uda się w poszukiwaniu cielesnych rozkoszy do podejrzanej dzielnicy, gdzie będzie gwałcona przez wielu młodzieńców, a tatuś, rozdawszy majątek, zarząd fabryki przekaże robotnikom i uda się na pustynię. Trudno płakać nad destrukcją tych postaci, bo też czegoś innego trudno się było spodziewać. Jeśli do pustki wewnętrznej dodamy Boga zmysłów, trudno oczekiwać mądrości i dojrzałych reakcji. Po spotkaniu z Dionizosem tylko służąca Emilia stanie się cudotwórczynią w otoczeniu ptaszków. Dlaczego? Tak sobie reżyser wyobraził spotkanie z żywiołem, zmysłowością, naturą w dzisiejszych czasach, biorąc za kanwę film Pasoliniego "Teorema".

Płakać się chce, nawet nie dlatego, że ten średnio udany film ma już ponad czterdzieści lat i cała jego obrazoburczość, atak na mieszczaństwo z pozycji jawnie marksistowskich, dawno się ulotniła. I nic nie pomogło umieszczenie tej historii przez Jarzynę w klamrze współczesnej. Spektakl rozpoczyna scena konferencji prasowej zamożnego przemysłowca, który na pytanie, czy wierzy w Boga?, odpowiada: "nie rozumiem pytania...", a kończy telewizyjna sonda na temat Boga, przeprowadzona wśród tak zwanych prostych ludzi, od których niczego ciekawego nie sposób się dowiedzieć. Publicystyka jest tu zabiegiem żałosnym, podobnie jak całość spektaklu utopionego w kiczowatej muzyce i zupełnej pustce myślowej. Naprawdę nie wystarczy wziąć scenariusz znanego reżysera, dopisać kilka banalnych sekwencji, by zrobić spektakl, który nie ośmieszałby wręcz owego reżysera. Pasolini nie był Fellinim ani Bergmanem, ale też nie był tak naiwny, jak to wynika z T.E.O.R.E.M.A.T.-u. w warszawskim teatrze. Bardzo starannie przygotowany program, zawierający interesujące eseje i pięknie wydany, przybliża sylwetkę włoskiego twórcy o wiele, wiele ciekawiej niż przedstawienie.

Płakać się chce, gdy się ogląda to puste, pretensjonalne i kiczowate widowisko. Naprawdę trzeba mieć tupet, by w kraju, gdzie powrót Dionizosa ma tak wspaniałe dokonania artystyczne, jak "Król Roger" Karola Szymanowskiego z librettem Jarosława Iwaszkiewicza, spektakl Henryka Tomaszewskiego "Przybędę jutro", zrealizowany na podstawie "Bachantek" Eurypidesa i filmu Pasoliniego, występować z tak naiwną bzdurą. Powroty Dionizosa, zainspirowane przewartościowaniem rozumienia antyku przez Nietzschego, którego śladem szli artyści kolejnych epok, to temat wielki i ważny. Ożywczy kult boga zmysłów, pożądań, wyzwolenia i radości nie musi być historyczny, co udowodnił Mariusz Treliński w warszawskiej i wrocławskiej realizacji "Króla Rogera". O uniwersalności postaw dionizyjskich warto mówić poważnie, jeśli się w ogóle ma coś do powiedzenia. W poetyce butiku z metafizyką, gdzie ważniejszy jest marketing niż sens, nie ma miejsca na sztukę.

Jeszcze bardziej wstyd czytać peany krytyki, która każdą wypowiedź reżysera bierze za dobrą monetę i nie mówi: sprawdzam. Jarzyna jest noszony na rękach, czego przejawem, ze strony władz miasta, jest nie tylko dotowanie kolejnego projektu, lecz także zamiar zbudowania kolejnego piętra w Muzeum Sztuki Współczesnej, by tam znalazł miejsce jego teatr. Świetnie, tylko nikt nie pyta, co artysta ma do powiedzenia, jaką to odkrywczą estetykę chce przekazać, jaki zespół aktorów wychował i może zaprezentować. Obawiam się, obserwując jego spektakle, że poza zręcznym używaniem nowoczesnych gadżetów teatralnych niewiele ma do zaoferowania - mówiąc bułowato a dosadnie - ani w sferze treści, ani w sferze formy.

Udało mu się przetrwać kilkanaście lat jako młodemu zdolnemu, czyli na kredyt. Jego najlepszy spektakl to "Iwona, księżniczka Burgunda", drugi po debiutanckim "Bziku tropikalnym". Następne były zdecydowanymi porażkami - "Doktor Faustus" według Manna, Myszkin według "Idioty" Dostojewskiego, "Macbeth" raczej własny, bo z Szekspirem miał niewiele wspólnego, zabawny, choć niekoniecznie mądry "Magnetyzm serca" według Fredry, dość niezborne "Psychosis 4:48" Sary Kane i poruszająca, dobrze zagrana "Uroczystość", czyli film o kazirodztwie Vinterberga i Rukova "Festen" w wersji scenicznej. Nie jest to dorobek szczególnie imponujący jak na szum otaczający reżysera i jego pozycję najwybitniejszego, po Warlikowskim, artysty teatru średniego pokolenia. Szum podsycany przez prasę skupioną na odczytywaniu kolejnych pseudonimów, wzlotów duszy, kryzysów, czyli klasycznym biciu piany. Przywykliśmy traktować dorosłych ludzi jak obiecujące dzieci, a warto może sobie uświadomić, że Swinarski w wieku Jarzyny właściwie zrobił już wszystko poza "Dziadami", "Wyzwoleniem" i "Pluskwą", to znaczy: "Fantazego", "Sędziów" i "Klątwę", całego swego Brechta, Szekspira, nie wspominając o wielkich sukcesach "Marata-Sade 'a" i "Pluskwy" w Berlinie i innych ważnych spektaklach w teatrach świata. Warto o tym dorobku pamiętać, a także przypomnieć sobie, w jakim miejscu swych artystycznych biografii, przekraczając czterdziestkę, byli Dejmek, Axer, Jarocki, Wajda, Hübner, Lupa. I wtedy posłuchać mizernych wynurzeń artysty. Może ktoś by wreszcie powiedział, że król jest nagi i nic z tego nie będzie, a nie dmuchał w balony snobizmu, bo reżyser pracuje na Zachodzie. Powodzenia. Nie znaczy to jednak, że polska widownia kupi każdy kit, byle w ładnym opakowaniu.

O wiele bardziej przypadł mi do gustu - i tu napiszę okropną herezję - "Lot nad kukułczym gniazdem" Kena Keseya, przywrócony w Teatrze Powszechnym po trzydziestu z górą latach od słynnej premiery Zygmunta Hübnera. Tamto przedstawienie brawurowo grane przez Wojciecha Pszoniaka i Romana Wilhelmiego w roli Randle'a McMurphy'ego w roku 1977 kojarzyło się z systemem. Każdy gest przeciw siostrze Ratched, przedstawicielce opresyjnej władzy, był czytany jako manifestacja wolności indywidualnej i zbiorowej. Dziś lektura tej świetnej sztuki jest bardziej skomplikowana. Źródła opresji nie leżą w samym systemie, przynajmniej nie tylko, lecz także w ludzkich charakterach, kompleksach, mentalności. Wolność bywa równie trudna do zdobycia i wcale nie jest powiedziane, że pojenie chorych psychicznie alkoholem jest najlepszym pomysłem na ich wyzwolenie spod władzy despotycznej siostry przełożonej. Tomasz Sapryk jest w roli walczącego zabijaki przekonujący, podobnie jak reszta kolegów. Jacek Poniedziałek i Jan Buchwald dokonali zgrabnego liftingu starego już przekładu Bronisława Zielińskiego, co niewątpliwie pomogło aktorom stworzyć przekonujące role chorych, które podkreśla efektowna scenografia oddziału zamkniętego. Przedstawienie Jana Buchwalda jest skromne i ma niewątpliwą zaletę - jest wolne od zadęcia, moralizowania i pretensjonalności. Przypomina, że ludzkim gestem miłości można zdziałać więcej niż metodą, wiedzą, bezdusznym stosowaniem przepisów. Niby wiadomo, ale nie zaszkodzi przypomnieć sobie o tych, którzy niekoniecznie muszą być ułomni fizycznie, wystarczy, że są słabi jak indiański Wódz Bromden, w wykonaniu Waldemara Kownackiego, albo poddawani wielu innym opresjom.

Także opresji mody, gdy wiadomo, co trzeba myśleć, by być na topie, co mówić, by znaleźć się w mainstreamie, kultowym towarzystwie itp. Nie mieszkam na "Osiedlu Sztuk Pięknych", w Echo Parku ani w Villa Margerita, tylko w zwykłej kamiennicy, więc chrzanię modę równo. Gdy się z kimś chcę spotkać i pogadać, to tam, gdzie dają dobrą kawę, a nie "koktajl emocji". Wobec czego o wiele wyżej cenię przyzwoitą pracę z zespołem w ważnej sprawie niż efekciarstwo i zadęcie w sprawie metafizyki, czyli koktajl emocji w świecie pustki. A poza tym nie lubię pudrowania mózgu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji