"Pan Tadeusz" i Telimena
Bileterki i szatniarki z teatru "Scala" to istoty zawodowo opanowane, a przy tym rodowite córy Albionu, więc nieskłonne do zdziwienia. Z nieskazitelnej obojętności wyrwała je publiczność przybywająca na przedstawienie "Pana Tadeusza". Nie dlatego, że składała się z samych Polaków. Zjawisko to nie nowe, znane w tym teatrze z poprzednich lat. Ale ci Polacy, całkiem dotąd dorzeczni, wydali się tym razem niezwykle przejęci i jakby zatroskani.
Po prostu czuli się niepewnie. "Pan Tadeusz" jest własnością wszystkich Polaków. Bali się o swe mienie. Kapitał ich łatwo mógł być narażony na szwank. Współwłaściciele kręcili się niespokojnie na krzesłach, wymieniali lękliwe spojrzenia; ogarnęło ich dziwne uczucie, w którym niepokój górował nad oczekiwaniem tęsknym i radosnym. Rzadka to rzecz w teatrze - trema na widowni. Co dopiero musiało się dziać po tamtej stronie kurtyny; na scenie i za kulisami!
W tym nastroju, słowa wstępnego, które wygłosił Zygmunt Nowakowski, słuchano z pewnym roztargnieniem. Kończąc je, dodał, że gdy na scenie ukaże się Maria Modzelewska, wierzy że publiczność przywita ją gorętszymi oklaskami, niż te, które jemu przypadły w udziale. Tym żartem trochę rozładował napięcie sali.
Gdy za chwilę podniosła się kurtyna i p. Opieński w stroju i z grzywą Mickiewicza, zaczął miarowym głosem mówić cudowne słowa Epilogu, milkły już obawy, ucichły złe przeczucia. Z Epilogu niepostrzeżenie przeszedł do inwokacji: "Ty jesteś jak zdrowie..." Naraz jej słowa usłyszeliśmy rozbite na głosy, podjął je kilkoosobowy chór. Na tle bielonego dworku, tonącego jeszcze w półmroku, rząd postaci pod figurą z obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej wznosił błagalny zew. Zabrzmiał on przejmująco. Przy słowach "Tak nas powrócisz cudem na ojczyzny łono", dreszcz wzruszenia poszedł po sali. Było to pierwsze zwycięstwo inscenizatora. P. Kielanowski wziął nas wstępnym szturmem.
To pierwsze nasze wzruszenie było chyba najżywsze. Może dlatego, że przełamało pierwsze lody niewiary. Ale miało ono w ciągu wieczoru zabić jeszcze kilka razy, a w ostatniej odsłonie, podczas koncertu Jankiela, na dźwięk mazurka Dąbrowskiego cała sala porwała się z miejsc. Lepiej było na tym akordzie poprzestać, zamknąć nim przedstawienie - dalsza gra Jankiela, przemowa jego do Dąbrowskiego, polonez i ostatnie słowa poety wydały się zbędnym naddatkiem.
P. Kielanowski umie osiągać efekty inscenizacyjne środkami najprostszymi. Bardzo udały mu się obie sceny w karczmie, symbolicznie zaznaczone grzybobranie i obraz z Księgi XI - wieśniaczki niosące na ołtarz pierwszy dar wiosny: wieńce zieleni. W scenach w karczmie jedynym jej znakiem była ława i stół, a za całą brać z zaścianka starczyło pięciu Dobrzyńskich, licząc w tym już i Maćka nad Maćkami. Nie umniejszało to wrażenia, a nawet je podniosło. Cała w tym sztuka reżyserii i wielka jej zasługa. Niejedną trudność rozwiązywał p. Kielanowski równie prosto i pomysłowo.
To "dziwak i fantastyk" naszego emigracyjnego Soplicowa. Niezrażony przeszkodami, uparł się by robić teatr w warunkach niezwykłych i nie zniżać lotu. Gdy w zeszłym roku postanowił wystawić "Gałązkę Rozmarynu", mocno kręcono głowami. W tym roku sięgnął najwyżej - aż do "Pana Tadeusza". Jak tak dalej pójdzie, gotów nam pokazać na scenie "Trylogię", "Krzyżaków" i "Popioły". Na wszystko się porwie, i, co dziwniejsze: zawsze mu się uda. Odradzałbym mu tylko "Króla-Ducha" - zgubiłby nim siebie i nas.
Publiczność w przerwach roztrząsała namiętnie każdy szczegół przedstawienia. Składała się z samych czcicieli poematu, biegłych w nim na wyrywki. Serca rosły od takiego znawstwa i od takiej krytyki. Niektórym żal było że opuszczono różne soplicowskie realia. Chcieli mieć w bielonym dworze (dziele p. Żeleńskiej) w oknach doniczki, a w nich geranium, lewkonię, astry i fiołki. Temu brak było Asesora i Rejenta, tamtemu - Buchmana. Cóż za nienasyceńcy! Przedstawienie trwało cztery godziny i wiele dałoby się z niego bez szkody opuścić - nie tylko końcowego poloneza. Spowiedź przedśmiertną Jacka Soplicy można by śmiało skrócić do połowy tekstu, bez obawy o świętokradztwo. Powolna śmierć na scenie zawsze jest dla publiczności nużąca. Nawet śmierć Jacka Soplicy, i choćby w najlepszym wykonaniu.
Wykonana była bez zarzutu - p. Szpiganowicz świetnie się spisał w długiej i trudnej do zagrania spowiedzi na łożu śmierci, a przy tym wiersz mówił bezbłędnie nie gubiąc rytmu, nie zacierając rymów. Nie wszyscy z wykonawców "Pana Tadeusza" umieli sobie z wierszem poradzić. W zespole męskim chlubnie wyróżnili się p. Rewkowski i p. Wojtecki, i nie tylko pod tym względem. Okazało się, że sztuka mówienia wiersza szła w parze z dobrą sztuką aktorską. Obaj błysnęli nią, i to od razu w dialogu Hrabiego z Klucznikem. P. Wojtecki grał Hrabiego z poczuciem stylu, z właściwą emfazą, nie przeciągając jej struny i nie wpadając w przesadę. P. Rewkowski, jako Gerwazy, surowy w wyrazie, zasępiony a pełen skupionego żaru, wyglądał jakby zszedł z portretu Andriollego. Oni dwaj, a obok nich p. Szpiganowicz, byli najlepsi. P. Czarnocki (Tadeusz) może mieć na usprawiedliwienie, że bohater tytułowy poematu jest w nim jedyną postacią bladą i bez wyrazu, bardziej był jednak od niego nieporadny. Całkowicie zawiódł Podkomorzy.
Zwykła trudność w inscenizacjach arcydzieł literatury to opisowe słowa tekstu, które stanowią komentarz akcji i spajają całość. Chodzi o to by nie wypadły sztucznie i nie psuły efektów scenicznych. Dwie drogi są tu do wyboru: albo aktor, mówiący komentarz, pojawia się na scenie w roli autora dzieła, albo jako lektor, czytający odpowiednie ustępy z rozłożonej przed nim księgi. P. Kielanowski obrał pierwszą drogę, wierny swym zwyczajom - bardziej ryzykowną. Okazała się trafna. Nie rozpraszała wrażenia, ale potęgowała je. Sprawiła to powściągliwa, nie narzucająca się zbędnymi efektami recytacja p. Opieńskiego. Ustrzegł się on zarówno patosu, jak ckliwej łezki. Głos jego wznosił się czystą nutą, drgającą męskim skupionym liryzmem.
Układ tekstu p. Kowalewskiej niewiele może budzić zastrzeżeń, zważywszy jak trudnym było zadaniem ukazać wszystkie wątki "Pana Tadeusza" w scenicznej akcji.
W przedstawieniu, które nam pokazano, ilustracja muzyczna spełnia doniosłą rolę. Dobór jej był dziełem p. Kropiwnickiego. Należy mu się za to wiele pochwał.
Zasłużyli na nie zresztą wszyscy którzy brali udział w przygotowaniu i wykonaniu "Pana Tadeusza". Wiemy w jakich odbywało się to warunkach i ile wymagało ofiarnego zapału. Oddawszy co należy pomysłowości twórczej i wysiłkom odtwórczym, które złożyły się na to niezwykłe przedstawienie, przejdźmy do tego, co było jego blaskiem. Była nim, oczywiście i przede wszystkim Modzelewska. Za każdym pojawieniem się na scenie, ożywiała ją wdziękiem życia i najprzedniejszym humorem. W zabawnej gracji upozowanych ruchów, w kokieteryjnych przegięciach, w pełnej dowcipu zalotności, w swej uśmiechniętej swobodzie budziła echa dalekich, a tak bliskich nam wspomnień, echa sceny, której była żywiołem. Nie grała od szesnastu lat, a bije z niej wciąż tym samym żywiołem. Jej Telimena, mniej stylowo wymuskana i afektowana niż zwykliśmy to sobie wyobrażać, była najweselszym wcieleniem niezmordowanej zalotnicy- bezustannym popisem scenicznego dowcipu.
Na widok Modzelewskiej raz po raz zrywały się oklaski, nie tylko dlatego że tak zalecił Nowakowski. Padały z nakazu serc - za wspomnienia, za przyjazd, za Telimenę.
Obok niej Zosia p. Katelbachówny była drugim blaskiem wieczoru, od którego rozjaśniała się scena. Swe dziewczęce wyznanie miłosne w ostatniej odsłonie powiedziała ślicznie, wzruszająco, z i rzewną prostotą i poetycznym i rozmarzeniem.
Raz do roku na swoje święto Związek Artystów Polskich zsyła, nam dar. W tym roku dał nam Modzelewską. Powiało tchnieniem z krainy naszej młodości: utraconą świetnością teatralnej Warszawy.
I w tym to roku, ze sceny obcego miasta spłynął na nas dar, złożony z najpiękniejszych słów jakie ma polska mowa.