Artykuły

W oku polityki

Jesteśmy zarażeni polityką. Bywamy nią zniechęceni, zmęczeni i rozczarowani; w dwadzieścia trzy lata od kapitulacji Niemiec hitlerowskich, słowo wojna nie znika przecież z naszych rozmów jak chleb codzienny ze stołu. Jest to jednocześnie największa fascynacja naszych czasów. Bardzo często złowroga, nic ma od niej jednak ucieczki. Na całym świecie cywilizowanym. Wiemy bowiem, że na jej pokrętnych szlakach leży dzisiaj i jutro społeczeństw i każdego naszego pojedynczego żywota. Najbardziej wspaniałego i najwięcej parszywego. Tę świadomość i tę wspólność losów, bez względu na to pod jakim słońcem żyjemy, pogłębia jeszcze fakt działania nowoczesnych środków masowego przekazu, które kurczą świat do rozległości własnego mieszkania. Niesamowite były te filmy, które Małcużyński pokazywał w "Monitorze" - w kilkadziesiąt godzin po walkach w Sajgonie dostaliśmy ich palący, żywy obraz. Jak więc uciec od polityki, od wydarzeń jakie ona niesie? Cóż znaczyły w ogóle inne informacje, inne programy w porównaniu z dziennikiem, który niósł depesze z Dalekiego Wschodu?

I jest w tej błyskawicznej komunikacji informacyjnej coś także specjalnego, co nie tylko odmyka klapki naszej ciekawości, ale i coś właściwie okropnego, gdy w miękkich pantoflach, bezpieczni oglądamy jak się ludzie mordują. Technika! Utkwił mi w pamięci obraz żołnierza amerykańskiego, który przylepiony do murów swojej ambasady pruł z pistoletu maszynowego do górnych okien. W powstanie warszawskie tak grzali Niemcy do naszych chłopaków.

A potem na ekranach ukazuje się piękna buzia spikerki i zaprasza nas na festiwal piosenek do San Remo. I tak samo w pięćdziesięciu jeszcze stolicach piękne spikerki zapraszają swoich widzów na tenże sam festiwal. Wiele już na tym świecie potrafimy znieść.

No więc wróćmy i my do zwykłej orki. Dobrze, że choć po tym wstępie mam okazję do wspomnienia o pokrewnym materiale. 2 lutego katowicki teatr telewizji dał widowisko Jana Zielińskiego "Nie będzie zwycięstwa, generale". Rzecz poświęcona, że tak powiem, klęsce armii von Paulusa pod Stalingradem, w roku 1943. Zieliński sprawia nam w ostatnim czasie już drugą dobrą porcję teatru, że przypomnę sprzed kilku miesięcy jego "Romea z Saratowa". Tym razem sporządził tekst wedle niemieckiej powieści "Zagłada", wnikając w postawy, pobudki, moralność i światopogląd najbliższych współpracowników Paulusa i samegoż feldmarszałka. Słuchało się tego z zainteresowaniem, dostaliśmy spektakl surowy w swym klimacie, tak jak trzeba, rysowany ostrymi cięciami a przecież określający nie najgorzej psychologie i charakter postaci. Zbigniew Zbrojewski, rzec można, zaprawiony już weteran takich widowisk wojennych, przy pomocy scenografa Wiesława Langego stworzył właściwy ekwiwalent widowiskowy dla sztuki, co poparte dobrą grą aktorów dało w sumie dobry spektakl. W tej męskiej grze nie było właściwie złych ról, sugestywne kreacje stworzyli przede wszystkim Józef Para (Paulus) i Bolesław Smela (Seydlitz), mając przy sobie dobrych partnerów m. in. w osobach Tadeusza Szmidta, Hugona Krzyskiego, Stefana Rydla i owego młodego aktora, który grał rolę porucznika Wiese.

Jeśli już mowa o teatrze, to mieliśmy w poniedziałek bardzo lotne przedstawienie "Drewnianego talerza" E. Morrisa w reżyserii J. Bratkowskiego z piękną rolą Kazimierza Opalińskiego i w ogóle koncertową interpretacją całego zespołu, a dwa dni później poszedł pierwszy odcinek Kronik Bolesława Prusa zaadaptowany przez Adama Hanuszkiewicza. Nie zachwyciłem się tą robotą. Ni adaptacyjną, ni aktorską. Spektakl był nadto statyczny, by mógł ostrzej mnie zainteresować. Być może, że dalsze odcinki Kroniki nabiorą silniejszego aromatu teatralnego.

Z publicystyki przypomnę dwie pozycje. Po pierwsze reportaż zatytułowany "Kolejarska zima", po drugie program wiejski poświęcony sporowi o ziemię między ojcem i synem.

Ta pierwsza pozycja redakcji ekonomicznej egzemplifikowała wszystkie złe cechy reporterskiej roboty. Był to reportaż pozbawiony ostrza konfliktu. Bez tego mogła wyjść tylko ładna odbitka. Ale nawet to się w zasadzie nie powiodło, gdyż typ pytań i zainteresowań reportera przyniósł z konieczności banalną informację ze strony gospodarzy.

O wiele ciekawiej mogło być w audycji wiejskiej. Tam dźwignięto problem,.którego by się nie powstydziła ambitna powieść. Przeto niedomogi polemiczne trójki zaproszonych rozmówców wyrównał sam temat. Zbiegł on się zresztą aktualnie w czasie z dezyderatami ostatniej narady aktywu rad narodowych w prezydium rządu.

No i rozrywka. Odnotujmy "Wieczór przy kominku" i festiwal piosenki .transmitowany z San Remo. Spotkania przy tym kominku, u Kazimierza Rudzkiego, potwierdzają dowodnie, jaką potęgą jest w telewizji słowo, zwykłe słowo mówione. No i oczywiście indywidualność i urok rozmówców. Te rozmówki ponadto przypominają boleśnie, że kiedyś, gdy jeszcze nie było telewizorów, w wielu domach potrafiono pięknie wieść rozmowy. Telewizja niestety wszystko rozbiła, tak zwane więzy towarzyskie są w dawnym pojęciu tego słowa w ogóle niezrozumiałe dla najmłodszego pokolenia.

A z San Remo usłyszałem wreszcie proste, znośne i pogodne piosenki. Bo umieraliśmy już z nudów na festiwalach tak krajowych, jak i zagranicznych, przepełnionych pretensjonalnością, pompatycznością i niemelodyjnością.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji