Prezydentki
Miał być wielki teatralny skandal, szok i prowokacja. Wyszło przyzwoite przedstawienie, śmieszne i porządnie zagrane.
Na premierę "Prezydentek" Wernera Schwaba w bielskim Teatrze Polskim czekaliśmy w stanie lekkiej nerwowości. Reżyser przedstawienia i dyrektor teatru Tomasz Dutkiewicz wspominał swoje wcześniejsze boje o sztukę w tonie nieco heroicznym. Samo nazwisko austriackiego dramaturga-skandalisty też robiło swoje. Tymczasem premiera skandalu nie przyniosła, a jedyną osobą, która wyszła z przedstawienia - jak nam doniesiono w teatrze - był Andrzej Grajewski, szef Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej. Nawet kiedy ze sceny padła propozycja, by w celu podniesienia moralnego osób wypróżniających się, wieszać krzyże w toaletach, nie było na widowni manifestacji oburzenia.
Szokować miało zestawienie tematyki fekalnej z papieskimi błogosławieństwami urbi et orbi, powoływanie się na autorytet religii w sytuacjach skrajnie z nią kontrastujących, język - w sumie nie wulgarny, ale jakiś brzydki, pokrętny i "cuchnący".
Dlaczego w sumie nie zaszokowało? Pewnie zbyt wiele podobnych rozmów można usłyszeć na co dzień. A przeniesienie tego sposobu myślenia do teatru jest już tylko zabiegiem formalnym
- Jakie życie, taka sztuka - westchnęła po premierze wychodząca z widowni osoba.
A jakie jest to życie? Dla bohaterek "Prezydentek" - ciężkie i beznadziejne. Erna samotnie wychowała syna, który teraz nienawidzi ludzi i życia. Greta miała dwóch mężów, z których jeden sypiał z ich córką. Maryjka chce osiągnąć świętość, czyszcząc kible gołymi rękami. Każda z prezydentek uważa się oczywiście za lepszą od dwóch pozostałych. Wyjściem z dusznej atmosfery resztek takiego życia są dla trzech kobiet marzenia - dwie pierwsze wciąż marzą o facecie. Erna - o małżeństwie z pryncypialnym rzeźnikiem Yotilą, Greta o jurnym Fredku z ziemską posiadłością i hodowlą świń. Marzenia Maryjki są pokorniejsze - chce gulaszu węgierskiego, piwa, francuskich perfum i ludzkiego zainteresowania.
Cały spektakl jest rozmową trzech kobiet - pozorną rozmową, bo jedna słucha drugiej tylko po to, żeby w odpowiednim momencie wejść ze swoją kwestią. To konieczne mijanie się, a jednocześnie silną wzajemną zależność, udało się doskonale pokazać Małgorzacie Kozłowskiej, Grażynie Bułkowej i Jadwidze Grygierczyk. Można zresztą śmiało uznać "Prezydentki" za tryumfalny come back Kozłowskiej, od kilku lat nieobecnej na scenie Teatru Polskiego. Jej Erna jest imponująca w swej pewności, jak NALEŻY żyć. Jadwiga Grygierczyk rolę Maryjki zbudowała konsekwentnie na lekkim religijno-gównianym świrze, który przechodzi znienacka w wybuch nienawiści. Greta według Grażyny Bułkowej to osoba przerażająco witalna.
Atutem bielskich "Prezydentek" jest scenografia, częściowo wymalowana, częściowa "trójwymiarowa" - odrapany zlew, pierwszokomunijne obrazki i sedes we wnętrzu obrazującym starość, zaniedbanie, beznadzieję.
A wracając do oczekiwanych mocnych wrażeń, najwięcej dostarcza ich chyba język tego przedstawienia. Dla tych "odżyw" po prostu trzeba je obejrzeć.