Artykuły

Gorzkie żale gwiazd z mianowania

Czyż w sztuce może być coś bardziej żałosnego niż widok artysty, który przy braku zainteresowania swoją działalnością w celu zapewnienia sobie widowni i dochodów ucieka się do przemocy państwa? - Jakub Woziński z Najwyższego Czasu włącza się w dyskusję o propozycji refory kultury Jerzego Hausnera.

W zamieszczonym niegdyś w "Tygodniku Powszechnym" felietonie Stefan Kisielewski umieścił na parterze Domu Literatów dziurę, przez którą było widać piekło. Jak się okazuje, takich przejść między światami od tamtego czasu przybyło i jest ich wprost niesłychanie dużo.

Nową falę dyskusji o sposobie finansowania polskiej kultury wywołał tzw. plan Hausnera (swoją drogą kto wyliczy, ile takich planów już było?). Tym razem plan ten dotyczy tylko i wyłącznie "kultury". Choć jego założenia są z punktu widzenia wolności konkurencji kosmetyczne (przerzucenie obowiązku łożenia na instytucje kulturalne ze szczebla centralnego na samorządy lokalne oraz wzmocnienie roli 1-procentowego odpisu od podatku kosztem dotacji bezpośrednich), wśród żyjących z podatków artystów rozgorzała histeryczna wrzawa. Dołączyli do nich także "wrażliwi społecznie" dziennikarze (por. m.in. artykuł Krzysztofa T. Toeplitza w "Polityce" nr 27). W ramach powszechnego bełkotu najwięcej słów krytyki znów padło oczywiście pod adresem wolnego rynku i swobodnej konkurencji. Jest on winien "supermarketyzacji teatrów", "kulturalnemu konsumpcjonizmowi" czy wreszcie "telewizyjnej degrengoladzie". Ach, jakże straszny i niekulturalny jest ten rynek!

Ludziom pokroju K. T. Toeplitza najbardziej odpowiadałaby chyba sytuacja, z którą mieli do czynienia poddani Ludwika XIV, który zakładając w 1680 Comedie-Francaise zakazał wystawiania sztuk teatralnych w jakimkolwiek innym miejscu w Paryżu. W takiej sytuacji "znawcy sztuki" i prawdziwi koneserzy mogliby mieć pewność, że kultura nie ucierpi. Choć, szczerze mówiąc, i to posunięcie wydaje się nieco ryzykowne. Najbardziej bezpieczne byłoby powierzenie Toeplitzowi roli jedynego w kraju aktora-reżysera-scenografa, który kontrolując wszelkie warstwy teatralnego misterium, mógłby w ramach edukacji kulturalnej objeżdżać ze swoim one-man-show cały kraj. Tak żeby do kultury miała dostęp również Polska B, a nie tylko bogaci mieszkańcy wielkich miast.

Jak na ironię wobec utyskiwań Toeplitza ostatnio "Polityka" rozpoczęła załączanie do swoich numerów kolejnych płyt jazzowych wytwórni Blue Note. Nawet pobieżna znajomość historii jazzu powinna tak doświadczonemu dziennikarzowi dać asumpt do nieco innych wniosków na temat rozwoju kultury. Czy John Coltrane albo Charlie Parker potrzebowali do nagrania swoich wiekopomnych dzieł jakiegokolwiek ministerstwa kultury? Czy potrzebowali pieniędzy pobieranych przymusowo od tych, którzy nigdy nie przyjdą na ich koncert, po to, żeby zrewolucjonizować grę na saksofonie? Wręcz przeciwnie - ich sukces był dziełem tysięcy klubów i kawiarni i oraz setek prywatnych firm nagraniowych; dziełem osobistego talentu, który znalazł sprzyjające środowisko odbiorców gotowych zapłacić za ich koncert lub płytę. Ze swoją muzyką musieli się przebijać przez grubą warstwę utrzymywanych przez państwo "strażników dobrego gustu", którym brzmienie popu wydawało się nie przystawać do definicji "prawdziwej kultury".

Jakiś czas temu do laski marszałkowskiej trafił projekt autorstwa PSL, który wprost nawiązuję do polityki kulturotwórczej Ludwika XIV. Miałby on zakazywać określania mianem aktora osoby, która nigdy nie ukończyła państwowej wyższej szkoły aktorskiej. Broniąca chłopskich (?!) interesów partia chciała nadto nałożyć na aktorów ograniczenia czasu pracy i przyznać im prawo do wpływów z biletów. Projekt ten nie wypłynął bynajmniej z głowy "chłopów", ale był ponoć konsultowany z przedstawicielami grona aktorów. Widać więc wyraźnie, że syndrom ludzi znających się na kulturze lepiej niż ona sama nie jest ograniczony jedynie do teatru. Podobnie zachowują się muzycy filharmonii, radiowi prezenterzy czy producenci filmów. Rozmaite instytucje w rodzaju Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, Polskiego Radia czy Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina zrzeszają osoby, które do łożenia na swoją działalność chcą przymuszać miliony obywateli. Czyż w sztuce może być coś bardziej żałosnego niż widok artysty, który przy braku zainteresowania swoją działalnością w celu zapewnienia sobie widowni i dochodów ucieka się do przemocy państwa? Najlepszą ilustracją wyników masowej akcji szerzenia wśród mas zaaprobowanej przez państwowych urzędników kultury wysokiej był przełom lat 80. i 90. Gdy po latach państwowej produkcji usług kulturalnych zaczęły się pojawiać prywatne wytwórnie płytowe, prywatny obrót nagraniami oraz niepaństwowe sale występowe, Polacy zaczęli masowo kupować i słuchać disco polo. Największe obrzydzenie zapanowało oczywiście wśród "koneserów kultury", ale coraz większa swoboda prowadzenia działalności muzycznej spowodowała, że dziś disco polo jest już gatunkiem zupełnie marginalnym. Jego miejsce zajęły gwiazdy telewizyjnego "Idola", ale muzyka nie ogranicza się przecież jedynie do rozrywkowej. Na muzyce klasycznej i jazzie państwo nadal trzyma swą niedźwiedzią łapę poprzez system podstawowych i średnich szkół muzycznych, akademii muzycznych, finansowanych przez władze miasta klubów jazzowych czy filharmonii i teatrów muzycznych. Możemy sobie jedynie wyobrazić, jak wiele na sprywatyzowaniu tych obszarów zyskałaby muzyka w Polsce i na świecie.

Sposób myślenia K. T. Toeplitza świetnie odwzorowuje PRL-owska polityka promowania gwiazd muzyki rozrywkowej. Z racji niemożliwości prowadzenia rachunku ekonomicznego posługiwano się jawnym małpowaniem znanych na świecie zespołów z USA i Wielkiej Brytanii. Tylko niewielu wybitnym twórcom udało się przebić ze swoim własnym repertuarem, a spora część naprawdę zdolnych (Komeda, Makowicz, Zimerman) uciekła za granicę. Jednak nawet tych kilkadziesiąt lat państwowego ucisku muzyki nie otworzyło oczu samozwańczym opiekunom kultury.

Idąc tropem osób tak bardzo zatroskanych o repertuar państwowych oper, teatrów, sal koncertowych i filharmonii, chciałbym zauważyć, że skandalem jest ciągły brak w Polsce Narodowego Forum Poezji. Czyż nadal możemy liczyć na to, że okrutny rynek stworzy odpowiednią dla polskich dusz poezję? Kto wie, jak wielkie straty może przynieść kulturze dalsze potajemne pisanie wierszy do poduszki i zamieszczanie ich na internetowych forach?

A cóż z nie omawianym nigdzie problemem konieczności stworzenia Narodowego Programu Pisania Literatury Pięknej? Czy człowiek z czystym sumieniem może stać i przyglądać się, jak dookoła po-wstają książki w rodzaju "Harry'ego Pottera" czy "Dzienników Bridget Jones"? Czy przyzwolenie na publikowanie :ego typu literatury nie pogrzebie wkrótce szansy na zaistnienie nowego Dantego lub Dostojewskiego?

A Centralny Ośrodek Hip-hopu? Państwowa Wyższa Szkoła Break-dance'a . Electro-boogie?

Tymczasem jednak żyjący z podatków twórcy kultury bardziej niż sztukę cenią wyeliminowanie konkurencji dla siebie. Wbrew deklarowanej w bardzo głośny i dramatyczny sposób miłości do kultury, są tak naprawdę najbardziej zainteresowani bronieniem interesów swojej kasty - koncesjonowanych gwiazd państwowej władzy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji