Artykuły

Nienapisane rozdziały częścią opowieści o cierpieniu

"Kalwerk" w reż. Krystiana Lupy Narodowego Starego Teatru w Krakowie na Lincoln Center Festiwal w Nowym Jorku. Pisze Charles Isherwood w New York Times.

Zbierz wszystkich udręczonych niemocą, niespełnionych bohaterów sztuk Antoniego Czechowa. Pomnóż przez dwa i być może zbliżysz się do poczucia kosmicznej bezcelowości, która prześladuje głównego bohatera w "Kalkwerku", ponurej opowieści o epickiej marności, polskiego reżysera Krystiana Lupy i Narodowego Starego Teatru, której premiera odbyła się we wtorek wieczorem w Gerald W. Lynch Theater w ramach Lincoln Center Festival.

Nieszczęśliwy i pozbawiony nadziei Konrad (Andrzej Hudziak) poświęcił swe życie badaniu i rozmyślaniom na temat zmysłu słuchu. Zamknął się ze swoją kaleką żoną (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik) w czterech ścianach nieużywanej wapniarni (Kalkwerk) by skoncentrować się na swoim opus magnum.

Ale skoncentrować się Konrad nie może. Podczas gdy dni, miesiące, lata, a w końcu dziesięciolecia, wleką się powoli, żaden pusty świt, a za nim pełna udręki noc, nie zbliża go do przelania na papier ani jednego słowa. Imponujące i mające wzbudzić podziw studium o słuchu pozostaje uparcie zamknięte w jego głowie. Konrad nie może przelać na papier nawet jednego akapitu, bo każdy dzień wypełniają mu rozpraszające udręki.

Dźwięk rąbanego drewna doprowadza do go do szaleństwa. Schorowanej żonie trzeba przygotowywać posiłki - i zawsze chce założyć inną suknię! - a Konrad nie potrafi zmusić jej do pomocy w swoich eksperymentach. Wizyta przyjaznego sąsiada przelewa czarę goryczy, i wywołuje niekończącą się tyradę o niemożności koncentracji, którą ciągle coś zakłóca.

Widzowie mogą doskonale podzielać jego poczucie przepełnionego szaleństwem rozdrażnienia; nie tylko powodowani empatią. "Kalkwerk" trwa cztery godziny i oferuje dwie drogi ewakuacyjne - hmm, mam na myśli przerwy - i widz jest zmuszony odczuć prawie każdą jego minutę. Wiernie oddaje ducha i niemal wiernie literę powieści austriackiego pisarza Thomasa Bernharda, na której jest oparty, książce, którą mogę nazwać najbardziej ponurą, nużącą i najmniej satysfakcjonującą lekturą, jaką miałem nieszczęście czytać (cóż, a jednak przeczytałem połowę). To jak połączenie Kafki i Dostojewskiego, ale z mniejszą liczbą fajerwerków.

Lupa jest szanowaną postacią w Polsce, a jego praca jest ceniona w całej Europie. Ale tajemnica jego nieobecności w Ameryce - z wyjątkiem anglojęzycznej produkcji "Trzech sióstr", którą wystawił w American Repertory Theater w Cambridge, Massachusetts, w 2006 r. [2005 - przyp. tłum.] - jest tak łatwa do rozszyfrowania, jak zagadka, kto zabił żonę Konrada. (Większość wieczoru to powrót do wydarzeń poprzedzających jej śmierć). Estetyka Lupy prawdopodobnie okaże się wyzwaniem dla lokalnych teatromanów, nawet tych o odważnych gustach.

To jakby płatki kukurydziane europejskiego teatru, wymagające przeżuwania, i bez dodatku słodzika. Dzieje się niewiele jeśli chodzi o narrację czy kształt dramatyczny spektaklu. Po rozciągniętych dywagacjach o wydarzeniach żałośnie bezsensownych, następują jeszcze dłuższe rozważania o bezsensowności samego życia. Napisy [angielskie - przyp. tłum.] nie sprzyjają minimalistycznej dramaturgii Lupy, którą jego miłośnicy nazywają hipnotyczną i porywającą. Podejrzewam, że "Kalkwerk" byłby bardziej wciągający, gdyby konieczność czytania obfitego przekładu nie odciągała od śledzenia drobiazgowo wyreżyserowanych scen.

Bo też reżyseria Lupy i praca jego wyśmienitych aktorów są niezwykle staranne w swojej dokładności. Każdy rozciągnięty moment ciszy, każda gorzka wymiana zdań między Konradem a jego żoną, każda scena komicznej desperacji została obliczona na osiągnięcie swego efektu, niezależnie od tego, czy celem jest gorzki śmiech z iluzji, w której tkwi Konrad, czy poczucie oblepiającej klaustrofobii brutalnej wojny na wyniszczenie, jaką jest jego małżeństwo.

Lupa słynie z wielomiesięcznych prób do swoich produkcji i wieloletniego ich doskonalenia. Spektakl został po raz pierwszy wystawiony w Narodowym Starym Teatrze w 1992 r., zjeździł całą Europę i został wznowiony w 2003 r. Rezultatem jest w pełni spójny styl, w którym robiąca wrażenie lepkiej od brudu, nieco ekspresjonistyczna scenografia (autorstwa Lupy), dopełnia całkowicie zaangażowaną - miałbym prawie ochotę powiedzieć nawiedzoną - grę aktorów. Muzyka Jacka Ostaszewskiego na zmianę uderza siłą spotęgowanych dysonansowych akordów fortepianu lub kłuje nerwy napiętą rytmiczną perkusją.

Chwile przykuwającego uwagę humoru czy horroru zapadają w pamięć. Pozostanie we mnie przykra szorstkość Konrada, który wlecze żonę z wózka inwalidzkiego do okna, by mogła spojrzeć w niebo. Tak jak zabawna scena w ostatnim akcie, w której młody Konrad pakuje się do pokoju profesora, który właśnie kładzie się spać, by oznajmić okropną bezcelowość życia. Profesor (Krzysztof Głuchowski) [Piotr Skiba - przyp. tłum.], kuląc się nagi w bezradnej rozpaczy nad tym bezsensownym najściem, gapi się posępnie w przestrzeń, podczas gdy Konrad przechadza się po pokoju wyrzucając z siebie trapiące go nieszczęścia.

Hudziak i Hajewska-Krzysztofik są imponujący. Jego twarz ściągnięta maską cierpienia, opuszczone ramiona są przyznaniem się do porażki, jednak jego maniakalne chodzenie w te i we wte nigdy nie ustaje. Jest łupiną człowieka, gorzką skorupą, jego dusza pożarła samą siebie przez lata frustracji. Hajewska-Krzysztofik także wydaje się uschła, stając się wątłym simulacrum istoty ludzkiej, stertą kości i skórą, które trzymają razem tylko postrzępione gałganki, na których noszenie nalega. Ostatnie chwile przedstawienia, w których ta oszalała, pokonana postać pokrywa się pudrem, są niesamowite i wstrząsające.

Zaiste, W "Kalkwerku" Lupa stworzył pełny obraz daremności życia i pułapek, jakie zastawia na siebie obsesyjny umysł, ale obraz ten zostaje stworzony w początku wieczoru i niewiele rozwija się wraz z upływem godzin. Uboga w zdarzenia akcja, ciągnące się, niczym rozcieńczone, sceny nudy, okrucieństwa i użalania się, tylko powtarzają przerażającą filozofię, uwidocznioną już na początku. Uzasadnione byłoby nazwanie "Kalkwerku" mocnym spektaklem, wręcz przygniatającym, ale o tym czy jest to poruszający komentarz o destrukcyjnej sile życiowej inercji, czy powolne zanurzanie w nią samą, muszą zadecydować sami teatromani gotowi sprostać jego wyzwaniom.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji