Artykuły

Klasyka aktualna (wczoraj)

Teatr Polski we Wrocławiu: PIERWSZY DZIEŃ WOLNOŚCI Leona Kruczkowskiego. Reżyseria: Jerzy Krasowski, scenografia: Aleksander Jędrzejewski, opracowanie dźwiękowe: Hubert Breguła. Premiera 9 maja 1970 r.

1.

Od pewnego czasu próbuję odpowiedzieć na pozornie świętokradcze pytanie: czy warto teraz, w 1970 roku, zadawać sobie trud inscenizowania utworów Leona Kruczkowskiego? Myślę, że pytanie to nie deprecjonuje wartości obiektywnej dzieł jednego z najwybitniejszych polskich dramaturgów, a jedynie sygnalizuje pewne sprawy związane z zagadnieniem aktualnej recepcji Niemców i przynajmniej części innych dramatów Kruczkowskiego, "Pierwszego dnia wolności" też chyba nie wyłączając.

Żyjemy w epoce, w której - nie tylko w nauce ale i w sztuce dziesięć lat znaczy często więcej, niż kiedyś cały wiek. Kruczkowski stał się klasykiem jeszcze za życia. A z klasykami różnie w różnych czasach bywa. Wiadomo, klasyk to trwała wartość w dziejach kultury. W kontekście historii polskiego dramatu i teatru Kruczkowski ma zapewnione wysokie miejsce jako autor, który umiał niezwykle precyzyjnie stawiać pewne pytania i diagnozy, dotyczące najważniejszych spraw jego czasów, spraw żywo obchodzących wszystkich. Nie przypadkiem przecież Niemcy były przed laty europejskim bestsellerem. Ileż w końcu powstało dramatów w równie trafny sposób rozliczających "czasy pogardy" i ich sprawców, tych bezpośrednich i pośrednich? Wielkość Kruczkowskiego polega - dla mnie przynajmniej - przede wszystkim na tym, że umiał jak mało kto odpowiadać na społeczne zapotrzebowanie, trafiać w centrum aktualnych zainteresowań współczesnych mu ludzi, pisać znakomite dramaty "na dziś", niemal tak jak pisze się publicystykę. Czas dla takich utworów bywa jednak nieubłagany. Co było wielką wartością aktualną, stało się szybko wartością historyczną. Konkretyzm utworów Kruczkowskiego sprawia, że bronią się one przed interpretacją uogólniającą. Dopiero jakieś nowe uwarunkowania społeczno-polityczne, jakiś nowy, kojarzący się z tamtym kontekst historyczny mógłby nadać tym dramatom nową aktualność.

2.

Kierownik literacki teatru mógłby w swoim żargonie "zaopiniować" "Pierwszy dzień wolności" następująco: "dobra konstrukcja, są sceny, są ciekawe dialogi, są postaci, są konflikty i ostre spięcia. Dramat, teoretycznie rzecz biorąc, stwarza możliwości zbudowania frapującego widowiska, a dla aktorów - stworzenia kilku znakomitych kreacji". Analiza treści i idei, dokonana dzisiaj, jest już mniej zachęcająca. Warstwa filozoficzna sztuki dziś nie wydaje się zbyt odkrywcza, zaś warstwa psychologiczna wiele straciła na świeżości. Możliwości uaktualnienia bądź uogólnienia problematyki, wyrastającej przecież wyraźnie z historycznego konkretu (utwór - o czym powszechnie wiadomo - posiada nawet cechy autentyku) nie wydają się zbyt realne. Jak zatem zrealizować sztukę, by zafrapować współczesnego widza?

Przed tym pytaniem stanął niedawno Jerzy Krasowski, przygotowujący inscenizację "Pierwszego dnia wolności" we wrocławskim Teatrze Polskim. Krasowski nie po raz pierwszy sięgnął po "wygrany" do cna utwór. Jego "rewizje" tradycyjnych, utrwalonych interpretacji przynoszą zwykle zadziwiające efekty. Np. antyboyowska "Zemsta" była zaskakująca, szokująca, może kontrowersyjna, ale logiczna, konsekwentna i - przy zgodzie odbiorcy na punkt wyjścia - całkowicie przekonywająca, a więc artystycznie prawdziwa. W "Pierwszym dniu wolności" Krasowskiego najbardziej zafascynowała postać Anzelma, bohatera - bez względu na "obiektywny" osąd moralny - na wskroś tragicznego. Anzelm w inscenizacji Krasowskiego staje się postacią centralną, jest nie tylko ironicznym komentatorem osobliwej "próby wolności" niedawnych jeńców, ale bohaterem innego - zapisanego na drugim planie przez pisarza - dramatu. Anzelm w interpretacji Witolda Pyrkosza jest postacią zewnętrznie śmieszną (trochę cudacznie ubraną, niezgrabną, wyraźnie kontrastującą z "kolegami-oficerami") ale chyba najbardziej antentyczną i przekonywającą. Jest człowiekiem, który ma rację, źle interpretuje świat. Chciałoby się rzec: jest niedojrzały politycznie. Myli się, gdy klęskę swoich ambicji łączy przede wszystkim z łatwością zachodzenia w ciążę żony - jej "życiowym talentem". Wiemy, że był znacznie bliższy określenia przyczyny swoich niepowodzeń, gdy wypowiadał zdanie: "Niestety, ponieważ wiedzę zdobywałem o głodzie i chłodzie, zmuszony byłem później sprzedawać ją również za grosze". A wiedząc to, nie jesteśmy skłonni patrzeć na niego oczami Michała, choć rozumiemy subiektywne racje tegoż.

"Odnalezienie" ii wyeksponowanie Anzelma oraz zaproponowana przez Krasowskiego relacja tej postaci w odniesieniu do pozostałych bohaterów jest najcenniejszym osiągnięciem inscenizacji. Z chwilą pojawienia się Anzelma przedstawienie nabiera rumieńców, staje się zajmujące, ciekawe. Ale Anzelm wchodzi dopiero w połowie drugiego aktu. Długo więc czeka się na prawdziwy początek przedstawienia. Nie rozpoczyna go pierwszoplanowa w dramacie para Jan-Inga. Nie wiem na ile zaważyła na tym świadomość realizatorów, na ile nie najtrafniejsza obsada (Ferdynand Matysik i Anna Lutosławska to świetni aktorzy, ale w tych rolach nie sprawdzili się), w każdym razie podstawowy u Kruczkowskiego konflikt jest tu wyciszony, pozbawiony zwykłej ostrości, niemal uchodzący uwadze.

3.

Reżyser pozostał wierny realizmowi Kruczkowskiego. Miejsce akcji, pokój w mieszkaniu rodziny Kluge, niemal dokładnie jak w opisie autorskim. Rozniecony w piecu ogień pali się "jak naprawdę". Jan ma obandażowaną, krwawiącą rękę. Znalezione konfitury są konfiturami, a łapczywe zjadanie ich - łapczywym zjadaniem. Bohaterowie nie mają jednak (z wyjątkiem Anzelma) podniszczonych - jak chce autor - przedwojennych mundurów oficerskich, lecz bardziej współczesne. Mają - jak na ludzi, którzy przebyli pieszo szmat drogi - nader czyste obuwie, co w przyjętej konwencji jeśli nie razi, to przynajmniej dziwi. Umotywowane i szczęśliwe wydają się natomiast te zabiegi "przeciw autorowi", które zapewniają jedność miejsca i zwartość spektaklu. Myślę o skreśleniach. Krasowski całkowicie zrezygnował ze sceny w domku ogrodnika, nie ma też w przedstawieniu trzeciej córki Doktora, Lorchen.

Realizm, o którym wspomniałem, objawia się nie tylko w doborze "prawdziwych" rekwizytów, w scenografii, czynnościach i gestach wykonawców, ale też w... klimacie przedstawienia. Jeśli "realizm" w pewnym uproszczeniu definicji ma znaczyć "jak w życiu", musi on sięgać głębiej. Wnikliwa lektura sztuki Kruczkowskiego pozwala na znalezienie w niej obok dramatycznych konfliktów, tragicznych napięć i wydarzeń, partie zawierające lub dopuszczające sytuacje... komiczne. Jest to w końcu niezgorsza metoda potęgowania nastroju przez kontrast, nie mówiąc już o tym, że tak bywa w literaturze, a zwykle jest w życiu. Komizm sytuacyjny łączy się w tym dramacie nie tylko z manekinem i tym, że Paweł i Karol wracają z wycieczki po mieście "zawiani". Przynajmniej Krasowski tego dowodzi. W końcu najbardziej "komiczną" na scenie, a przez to tym bardziej tragiczną i poważnie potraktowaną postacią jest Anzelm. Ale to, co - w moim odczuciu - dało pożądany i pełny efekt w scenach z Anzelmem, w problematyczny sposób- spełnia swoją funkcję tam, gdzie brakło kontrastowej przeciwwagi, gdzie brakowało - mimo fizycznej obecności - "nieobecnych" Jana i Ingi.

4.

Gdybym zaliczył tę inscenizację do osiągnięć Krasowskiego, obniżyłbym tym samym rangę wielu uprzednich wybitnych dokonań tego artysty. Myślę, że jest to porażka. Ale porażka wynikająca ze świadomie podjętego ryzyka próby nowego, nieschematycznego odczytania dramatu Kruczkowskiego. Z tegoż powodu jest ta inscenizacja znaczącymi ważnym doświadczeniem teatralnym. Jej najważniejszym odkryciem jest scharakteryzowane wyżej potraktowanie postaci Anzelma. Przedstawienie to - swymi słabymi stronami - potwierdza jednak opinię, że utwory Kruczkowskiego opornie poddają się interpretacyjnej "modernizacji" i że za tego rodzaju próby płaci się dość wysoką cenę. Wydaje się także, że podczas gdy sprawa Anzelma okazała się jeszcze ciekawą, jeszcze frapującą, prowokującą do przemyśleń - sporo z tej sztuki (niezależnie od takich czy innych słabości wykonawców na wrocławskiej scenie) straciło te walory. Wracam do punktu wyjścia niniejszej recenzji: Kruczkowski to klasyk, którego dzieła, ściślej - znaczna ich część - miały ogromną siłę oddziaływania przez swą aktualność. Po latach jest to ich słabością. Trudno by - powiedzmy - Niemcy mogły nas dziś frapować na scenie, skoro zawarte w nich obserwacje i diagnozy stały się częścią naszej świadomości społecznej i wiedzy historycznej, która przecież wciąż się rozwija i pogłębia i trudno sobie teraz wyobrazić taką inscenizację tego utworu, by mogła ona tę świadomość i wiedzę w istotny sposób pogłębić. To samo można powiedzieć o warstwie filozoficznej i psychologicznej podstawowych partii "Pierwszego dnia wolności".

Chyba, że błądzę...

[Data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji