Artykuły

Theatertreffen. Barometr współczesności

Berliński Theatertreffen to swoiste podsumowanie sezonu w teatrze niemieckojęzycznym. Wynika z niego w tym roku, że niemiecki teatr to niekoniecznie polityka, epatowanie przemocą i naturalistyczne aktorstwo. Powoli odkrywamy jego inne, bardziej wyrafinowane oblicze - pisze Łukasz Drewniak w Dzienniku.

Niemiecki teatr jest jak barometr współczesności, ciągle najnowocześniejszy ze wszystkich europejskich scen, o najmocniejszej pozycji w społeczeństwie. Dla polskich widzów i reżyserów artystyczny ferment zza Odrą zawsze był wyznacznikiem scenicznych mód. Podchwytywaliśmy od niemieckich twórców repertuar i konwencje teatralne. To oni nauczyli nas, jak się robi teatr publicystyczny, uwspółcześniający klasykę, jak przekracza się tabu, zmusza przez skandal do społecznej debaty. Badali granice teatralnego okrucieństwa, zmieniali status aktora w przedstawieniu, obrażali i zawstydzali widza, żeby powiedzieć coś istotnego. Tak zwany "niemiecki styl" teatralny nigdy nie był w Niemczech jedyny, powszechny i bezkonkurencyjny. Zaraziliśmy się nim, bo było o nim najgłośniej i chyba trafiał w polskie zapotrzebowanie. Nie tylko my - podobną fascynację przeżyło chyba całe teatralne pokolenie europejskich twórców - Węgrów (Arpad Schilling), Litwinów (Oskaras Krosunovas), Słoweńców (Thomas Pandur), Flamandów (Luc Perceval)...

Sami Niemcy wydają się już jednak zmęczeni takim jednostronnym widzeniem ich rzeczywistości teatralnej. Stąd chyba taka a nie inna polityka repertuarowa kolejnych odsłon Theatertreffen. To przeniesienie akcentu na racjonalne czytanie klasycznych dramatów bez konieczności radykalizowania ich i uwspółcześniania na potrzeby chwili. Próba wyważania tonacji, pokazywania różnorodności i melanży gatunkowych, kreowanie "przewidywalnych mistrzów" jak Juergen Gosch, docenianie surrealno-absurdalno-muzycznych form Christopha Marthalera.

Polski obserwator może od kilku edycji berlińskiego festiwalu kompletnie zmienić swój obraz niemieckiego teatru. Mocna pozycja Hamburga (Deutsches Schauspielhas i Talia Theater) i Wiednia (Burgtheater) została w tym sezonie uzupełniona o nowe centra: Kolonię, gdzie w Schauspielhaus oprócz Karin Beier pracują zagraniczni reżyserzy: Hermanis, Chetouane, Mitchel, i Monachium (szeroko komentowane spektakle Wielera, Simonsa i Kriegenburga z Kamerspiele).

Trzy przedstawienia pokazane początku Theatertreffen - berlińska "Mewa" Goscha, koloński "Koncert życzeń" Mitchel i "Kościół strachu wymierzony przeciwko obcemu we mnie" Christopha Schlingensiefa są krańcowo różne, z innych doświadczeń wysnute. Ale każde z nich mogłoby stać się ważną podpowiedzią dla polskich twórców.

"Mewa" to Czechow minimalistyczny, skupiony na ludziach, a nie na rodzajowości. Jest tu realizm psychologii i emocji, ale prawie nie ma kostiumów i rekwizytów. Gosch zamyka scenę kurtyną i każe grać aktorom na proscenium w płytkiej, reliefowej przestrzeni. Teatr został wypchnięty w stronę widowni, gra się przy demonstracyjnie zapalonych światłach. Aktorzy siadają rzędem pod ścianą i uważnie obserwują sceny swoich partnerów. Po prostu bohaterowie podglądają się nawzajem, próbują rozgryźć swoje motywacje, przeżyć jeszcze raz te same chwile. Chodzi o wsłuchanie się w klasyczne dialogi, potwierdzenie istotności rozmów i rozterek. Reżyser szuka ludzi trafiających w samo egzystencjalne sedno. Chciałbym takiego Czechowa zobaczyć na polskich scenach.

Schauspiel Koeln firmuje "Koncert życzeń" przygotowany przez Brytyjkę Mitchel, sceniczną adaptację radykalnej formalnie sztuki bez słów Kroetza z 1973 roku, skonstruowanej wedle tej samej metody co np. "Przyrost naturalny" Różewicza. Są tylko didaskalia. Opis jednego wieczoru z życia sfrustrowanej, samotnej urzędniczki. Mitchel przenosi tę historię do imitacji studia telewizyjnego. Jest makieta dekoracji, stół mikserski, sala nagrań dla kwartetu smyczkowego, stanowisko dla imitatorów dźwięków i wreszcie plan do zbliżeń detali. Nad sceną wisi wielki ekran, wszędzie kamery. Będziemy świadkami powstawania filmu, transmisji z planu zdjęciowego. Mitchel pokazuje technologię produkcji filmowej intymności. Zmęczona kobieta wraca do domu. Otwiera drzwi, rozbiera się, robi sobie kolację, kąpie się, czyta, szydełkuje, słucha radia. Widzimy ją na scenie w planie ogólnym, ale obok inna aktorka użycza swoich rąk przy wszystkich zbliżeniach, dwie kolejne przygotowują oprawę dźwiękową do scen. Oglądamy, jak powstają równocześnie zbliżenia na detale i postsynchrony. Jedna aktorka otwiera szafę, druga skrzypi jakimiś zawiasami, trzecia użycza ręki do zbliżenia. Mitchel osiąga efekt odsunięcia czynności od osoby. To jak rozdzielanie świata na atomy a potem jego ponowne składanie z pomocą kamery. Reżyserka zderza obrazy, bo to, co widzimy na filmie, nie pokrywa się wcale z aktualnym działaniem postaci. "Koncert życzeń" to perfekcyjny mechanizm do demontażu iluzji. Spektakl z Kolonii udowadnia, że można zaprzęgnąć w służbę teatru najnowocześniejsza technologię a mimo to uzyskać przekaz prosty i czysty.

I wreszcie Schlingensief. Wściekły, zrozpaczony, przybity. Jego "Kościół strachu wymierzony przeciwko obcemu we mnie" to parodia katolickiej mszy. Quasi-religijna ceremonia pożegnalna chorego na raka reżysera. Schlingensief w przestrzeni udającej kościół pokazuje swoje zdjęcia rentgenowskie z diagnozą "rak płuc" i krzyczy do Boga którego nie ma, dlaczego ja? Choroba staje się czymś, co stawia artystę ponad religią, etyka i społeczeństwem. Reżyser żegna sam siebie i szantażuje publiczność swoim cierpieniem. Pierwszy raz mam poczucie, że w takiej sytuacji wolno. Ekshibicjonizm Schligensiefa jest posunięty jak najdalej. Nie ma samego teatru, jest sztuka płacona życiem.

Od strony formalnej to happening. Schlingensief prezentuje filmy z dzieciństwa, emituje obrazoburczą dadaistyczną Pasję. Nie chce umierać, niech ta msza, która staje się pogrzebem, trwa bez końca. Ale kiedy kondukt pogrzebowy niesie pustą trumnę, orientujemy się, że reżyser wie, że to tylko kwestia czasu. Religia nie pokona raka. Teatr nie ocali życia. Nie chciałbym, żeby naśladowano Schlingensiefa, choroba i cierpienie nie zawsze są na sprzedaż. Ale zazdroszczę mu odwagi.

Nie wiem, czy polski teatr znów odrobi niemiecką lekcję. Zeszłoroczna rewelacja Theatertreffen - poetycka i monumentalna "Gertruda" Armina Petrasa - przeszła u nas bez echa. Może tym razem będzie inaczej. Niemcy już wiedzą, że teatr rozsądzają ludzie, a nie idee i tezy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji