Artykuły

Dramat układasz?

Podobno Krzysztof Nazar chciał nam swoją "Nie-Boską" powie­dzieć o świecie coś istotnego. Nie­jako nie miał wyjścia.

Wystawienie takiego utworu, i to w Starym Teatrze, nakłada na reżysera obowiązek stworzenia dzieła, jeżeli nie wielkiego (mało kto to potrafi), to przy­najmniej kontrowersyjnego czy szoku­jącego. Nazar pokazał nam dzieło szokujące, ale, obawiam się, szok tkwi nie tam, gdzie reżyser zamierzał. Reżyser chciał być wizjonerem, przedstawiają­cym w szeregu silnych, metaforycznych obrazów esencję naszego wieku - podobnie jak Krasiński przedstawił esencję swojego wieku. Krasińskiemu to się udało, wizja Nazara zaś jest my­ślowo wątpliwa, mało czytelna i zaska­kująco banalna. Nie będę się zajmować szczegółowo tym, co Nazar zrobił Kra­sińskiemu - jemu nie zaszkodzi nawet najgorsze przedstawienie. Ma przewa­gę - jego dzieło jest zapisane, a teatral­ne spektakle przemijają i giną w niepa­mięci. Zajmę się tym, co Nazar zrobił widzom i aktorom. Otóż widzom zadał kilka zagadek. Po pierwsze: nie wiemy właściwie, dlaczego mielibyśmy zajmo­wać się losami głównego bohatera. Że jest on głównym bohaterem, daje się nam do zrozumienia już na początku, gdy w ciemności, w głębi sceny poja­wia się nagi człowiek (Roman Gancar­czyk) z lustrem zasłaniającym przyro­dzenie, prowadzony przez Diabła (Ma­rek Litewka z czarnymi skrzydłami) i Anioła (Piotr Cyrwus ze skrzydłami białymi). To oni mówią słowa prologu ("przez ciebie płynie strumień piękno­ści, ale ty nie jesteś pięknością" itd.). Nagi człowiek wpatrzony w lustro (czy­li zajęty głównie sobą) dobro i zło wspólnie go napominające - zapowiedź i psychomachii i centralnej roli tegoż człowieka w widowisku.

Później jest gorzej:

reżyser skonstruował postać tak, że stra­ciła jakikolwiek charakter. Hrabiego Henryka widzimy w scenach z żoną roz­grywanych przy napiętej w poprzek sce­ny linie; widzimy, że z jakiegoś powo­du żona i małżeństwo mu nie odpowia­dają, słyszymy, że jest poetą, ale te in­formacje nie mają żadnych konsekwen­cji. Słowa "dramat układasz", które u Krasińskiego są nie tylko podszeptem diabła, ale wyrazem samoświadomości bohatera, tutaj są zdawkową, niepo­trzebną informacją. Hrabia Henryk zwi­ja się w boleściach duszy - przełożo­nych na ciało, coś mówi o twórczości i wolności, po czym chyżo pomyka za podsuniętą przez diabla Dziewicą (So­nia Bohosiewicz), zapraszającą go do zbiorowej orgietki. Kusi go bowiem nie tylko swym zgrabnym, odzianym w ob­cisłe, czerwone skóry ciałem, ale i prze­jeżdżającym parokrotnie przez scenę akwarium wypełnionym nagimi dziew­czynami, taplającymi się w różowym kisielu (z nieznanych powodów jest to od bodaj dwudziestu lat uznawane przez niektórych reżyserów za szczyt wyu­zdania), i oblepionym wijącymi się ero­tycznie przedstawicielami mniejszości (i większości) seksualnych w strojach z sex-shopu. O tym, że Dziewica jest też wcieleniem - tandetnej, ale jednak - poezji, nie zostajemy poinformowa­ni, co odejmuje nieszczęsnemu Henry­kowi kolejny rys osobowości.

Nie wiadomo, z jakiego powodu hrabia Henryk na­gle czuje się powołany na ostatniego obrońcę starego porządku. Nie wiado­mo też, kim są arystokraci, skoro rzecz dzieje się współcześnie. Po scenie plą­cze się nijaka, niezindywidualizowana gromada ubrana w długie suknie i sur­duty. Do Okopów Świętej Trójcy przy­bywają odziani w szare płaszcze, z szarymi walizkami i rozmaitymi maskot­kami (kwiatuszek w wazoniku, słoik, zegarek, szmaciany konik, pudełko ze wstążeczką czyżby czekoladki?). Ro­zumiem, że to pamiątki przeszłego ży­cia, cudem uratowane z pożogi rewolu­cji, ale czułe, zbiorowe obmacywanie pamiątek to widok doprawdy grotesko­wy. Chodziło zapewne o stworzenie ład­nych obrazów, pogrupowanie mono­chromatycznych plam. Plam - nie lu­dzi. Jeżeli wierzyć Tadeuszowi Nycz­kowi, którego esej tłumaczący myśl re­żysera zamieszczono w programie, ta­ki był zamiar. Czytamy: "To, co oglą­damy w teatrze, jest wersją z ducha po­etycką, operującą głównie znakami i symbolami, przede wszystkim w war­stwie wizualnej". Przeciwstawienie sza­rej, niemrawej masy masie półgołej i rytmicznie przebiegającej przez sce­nę - taki znak wizualny istotnie w spek­taklu występuje, ale żadnego ducha po­etyckiego nie da się w tym zauważyć. Operowanie znakami i symbolami w te­atrze to zabieg ryzykowny, który rzad­ko komu się udaje. Zwłaszcza że Krzy­sztof Nazar wyobraźnię ma ubogą, ope­rującą komunałami na temat współcze­snej cywilizacji. Rewolucja ma dla niego niemal wyłącznie jedno oblicze.

Oprócz pochlapanych czerwoną farbą panów w białych fartuchach i gumia­kach (rzeźników), rewolucję przepro­wadzają klienci sex-shopów i uczestni­cy Love Parade. Taki wybór signum temporis nie jest szczęśliwym pomy­słem. Love Parade i pochody mniejszo­ści seksualnych nie chcą niszczyć ist­niejącego porządku; są próbą zamani­festowania odmienności i wpasowania się w społeczeństwo. U Krasińskiego rewolucja ma, owszem, swoje czarne msze i orgie, ale nie jest wyłącznie obra­zem upadku obyczajowego. Ma przy­czyny społeczne - nierówność, biedę, wyzysk, głód, choroby. Jego rewolucja jest syntetycznym i wieloznacznym obrazem wszystkich rewolucji i aż dziw, jak tutaj została spłaszczona. Historiozofia Krasińskiego, o ogromnej sile po­etyckiej i dramatycznej, została przez Nazara sprowadzona do niezbyt lotne­go kazania o zagrożeniach, jakie dla człowieka i rodziny niesie współczesne rozpasanie seksualne. Nie darowano nam też refleksji na temat telewizji, źródła zła wszelakiego - gromada re­wolucyjna wtacza druciany krzyż z te­lewizorem na czubku. Na krzyżu wisi człowiek, filmowany przez panienkę w butach na obcasach (nie ma święto­ści: żadne cierpienie, żadna wiara nie ostanie się w obliczu cynicznych me­diów). Współczesność została sprowadzona do ilustracji

- rewolucyjna masa przewalająca się przez scenę mogłaby być ubrana w ko­stiumy z jakiejkolwiek epoki. Reżyser nie przyjrzał się zachowaniom ludzi, których skopiował na potrzeby spekta­klu, nie zastanowił się nad ich odmien­nością, wobec czego oglądamy ukostiumowanych aktorów udających agresję, ekstazę i coś tam jeszcze.

Kiedy już nie mamy wątpliwości, że ta "Nie-Boska" dzieje się w naszych cza­sach, nie pozostaje nam nic innego, jak tylko czekać na kolejne diagnozy dla kończącego się wieku. Od początku re­żyser daje do zrozumienia, że o świat walczą siły dobra i zła, a rewolucja trwa cały czas (u Krasińskiego od połowy te­kstu). Sugeruje też, że żyjemy w cza­sach rozpadu, czego widomym świadec­twem są zgromadzone znacząco w tyle sceny fragmenty cywilizacji - spiętrzo­ne krzesła, połamana szafa, schody jak­by pałacowe, drzwi (chyba) kościelne z krzyżami oraz Nike z Samotraki, sa­ma w sobie będąca fragmentem cywili­zacji. Fragmenty te (bardzo skądinąd te­atralne, wykonane z butaforki) rozjeż­dżają się i zjeżdżają na naszych oczach - najbardziej widowiskowo w finale, prezentując swe ubogie wdzięki w róż­nych konfiguracjach i dramatycznych rozbłyskach świateł.

Diabeł i Anioł, uczepieni hrabiego Hen­ryka, pojawiają się nieustannie, ale peł­nią wyłącznie funkcję ornamentu - przy­pominają, że "Nie-Boska" jest też mo­ralitetem. Ale ciągłe napominania Anio­ła, żeby Henryk kogoś kochał, trafiają w próżnię nie tylko z powodu osobowo­ści bohatera, od początku do końca nie­jasnej i nieciekawej. Po prawdzie nie ma na scenie kogo kochać, bo brak na niej postaci. I to prawdziwy dramat tej "Nie-Boskicj". Dramat aktorów. Reżyser tak skupił się na przekazaniu własnej wizji, że zupełnie zapomniał o tych trzydzie­stu paru osobach, przez które miał ową wizję stworzyć. Zespół Starego Teatru udowadnia tym przedstawieniem, że jest zespołem, co z jednej strony napawa optymi­zmem. Z drugiej strony jakoś mu to nie wychodzi na zdrowie. Aktorzy, nawy­kli do słuchania reżysera, z poświęce­niem wykonują rozmaite zadania (nie tyle aktorskie, co fizyczne, i to trudne), zapewne w nadziei, że coś z tego prę­dzej czy później wyniknie. Chodzą po linie i oblanym wodą blaszanym stole (Dorota Segda), zawisają wysoko na metalowych konstrukcjach, udając seks na odległość (Sandra Korzeniak i Adam Nawojczyk), gimnastykują się i wiją (prawie wszyscy, a zwłaszcza Sonia Bohosiewicz). Usiłują też na własną rękę, dyskretnie, stworzyć jakieś role, gdy sy­tuacja tego wymaga (trochę dialogów reżyser zostawił). Jak wiadomo, aktor, który nie wie, co grać, ratuje się tym, co ma. A ma to, co już zagrał. I tak mo­żemy obejrzeć katalog ról: skrót Mał­gorzaty z "Fausta" (Dorota Segda w ro­li Żony), przebłyski Huguenaua z "Lu­natyków" (Roman Gancarczyk), paru tyranów Krzysztofa Globisza (Pankra­cy), groźną chichotliwość Króla z "Iwo­ny" (Mieczysław Grąbka - Przechrzta). I nie wina to aktorów, tylko reżysera, którego zupełnie nie interesuje, kim są bohaterowie, ani czy obrazy pasują do wypowiadanych słów. Zbyt często nie pasują.

W "Wyzwoleniu" Wyspiańskiego Mu­za tworzy teatralne widowisko "Polski współczesnej", złożone z najbardziej wytartych schematów, gdzie tam-tam udaje dźwięk Dzwonu Zygmunta. Ale Muza przynajmniej wie, że "wszystko polega na wypowiedzeniu", więc jej te­atr może porywać. Spektakl Nazara jest tylko tam-tamem, "narzędziem w orkie­strze, które dzwon udaje".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji