Artykuły

Na teatralnym Zachodzie czas zmian

Fascynacja niemieckim teatrem to jeden z najważniejszych cech wyróżniających polski teatr ostatnich lat. Czy jednak to, co widać dziś, ma naszych scenach ma cokolwiek wspólnego ze stanem faktycznym współczesnego teatru naszych sąsiadów? - pyta Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

Najważniejsza granica teatralna Polski przebiega na Odrze. Przez ostatnie lata styl, estetyka, tematy, artyści płynęli do nas intensywnym prądem (berlińskie gwiazdy prezentowały się na festiwalach, młodzi polscy twórcy kształcili się na niemieckich uczelniach), dramaturgia kształtowała gusta nowych autorów, sposób gry aktorskiej rozprzestrzeniał się z prędkością plotki. Niemiecki teatr (obok filmów Tarantino, Lyncha, Almodóvara) był niekwestionowanym wzorem i inspiracją dla młodych reżyserów. Nazwiska Pollesch, Castorf, Ostermeier, Mayenburg, powtarzały się w opisach, porównaniach i pochwałach polskich spektakli, krytycy grali z reżyserami w zgadywankę "10 znajdź podobieństw i zapożyczeń". Kilka ubiegłych sezonów pokazuje jednak, że to, co przyjęte zostało jako niemiecki styl, staje się powoli manierą. Manierą mającą coraz mniej wspólnego ze stanem faktycznym idealizowanych teatrów Volksbühne, Schaubühne czy Deutsches Theater.

Karabinowe wyrzucanie tekstu, gimnastyczno-muzyczne interludy, absurdalne zestawienia estetyczne, swobodne podejście do nagości, polityczno-intelektualne wtręty, styl mieszanka (trochę NRD, trochę seriali, pornosów, tanich melodramatów, plus element zaskoczenia jak kreskówka czy horror z Ghany) - twórcy poruszali się między tymi elementami jak między półkami w supermarkecie. Szybko nauczyli się, że wystarczy wybrać kilka produktów "Made in Germany", by przedstawienie od razu wyglądało nowocześniej i modnej. To, co u Pawła Demirskiego, Moniki Strzępki, Wiktora Rubina, Natalii Korczakowskiej bywało rozwijane twórczo i celowo, kolejni artyści powtarzają automatycznie. Jeszcze trochę, a niemieccy studenci będą przyjeżdżać do Polski na lekcje muzealne, by przekonać się, jak mógł wyglądać niemiecki teatr przełomu tysiącleci. Bo niemiecki teatr nie zafiksował się w jednej, niezmiennej postaci. Poszukuje, odpuszcza, bawi się, równie często bywa prowokatorem, co dostawcą usług dla ludności.

Trzy spektakle prezentowane podczas "berlińskiego dnia" festiwalu Kontrapunkt w Szczecinie (23 kwietnia, po raz trzeci organizatorzy zawieźli publiczność festiwalową do berlińskich teatrów, gdzie z tej okazji pokazywano przedstawienia z polskimi napisami) mogłyby sugerować, że najważniejsze berlińskie sceny ogarnął kryzys woli, wyobraźni i zainteresowań. Chłodny, oszczędny formalnie "HamletMaszyna" Heinera Müllera (reż. Dimiter Gotcheff, Deutsches Theater) w niewielkim stopniu pokrywa się z wyobrażeniami o nowoczesnym niemieckim teatrze. Trójka aktorów w czystej, zakłóconej jedynie rzędami podświetlonych grobów przestrzeni, wypowiada najsłynniejszy tekst Müllera wielokrotnie zmieniając płeć, tempo, styl. Od kabotyństwa, zagrywania się, dystansu i zwierzęcego wrzasku po intymny szept. Spektakl mógłby być osobistą wypowiedzią Gotscheffa o kryzysie europejskiej tożsamości, w której nie ma już miejsca na prawdziwe tragedie, w której apokalipsa to codzienność. Okazał się jednak przystępną prezentacją klasyki niemieckiego dramatu współczesnego skierowaną prawdopodobnie głównie do młodzieży szkolnej.

"Gołębie" Davida Gieselmanna (reż. Marius von Mayenburg, Schaubühne) powstały w ramach tego samego projektu co "Między nami dobrze jest" Doroty Masłowskiej (przegląd digging deep and getting dirty). Bardziej przypominają jednak korporacyjny musical, "Osiem kobiet" w wersji biurowej niż próbę rozliczenia z pokoleniowymi traumami. Szef firmy pragnie porzucić puste, stresujące luksusowe życie, zniknąć i wieść życie bliżej natury. Przedsięwzięcie rozbija się jednak w serii komicznych sytuacji granych przez aktorów slapstickowo, ostro, jak w najlepszej komedii. Zespół aktorski, zdolny wykonać najbardziej wymagające piosenki lepiej niż polskie gwiazdy estrady poraża profesjonalizmem. Sam spektakl jest jednak atrakcyjnym produktem rozrywkowym, a nie odkrywczą diagnozą problemów pokolenia yuppies.

Podobnie bezpieczny i "mieszczański" był "Bóg rzezi" [na zdjęciu] (reż. Jürgen Gosch) brechtowskiej sceny Berliner Ensemble. Bójka między dziećmi wyzwala najgorsze instynkty w pragnących zachować pozory poprawności rodzicach. Sterylna, biała przestrzeń z równo poukładanymi przedmiotami, pod koniec tych pokojowych negocjacji zmienia się w pobojowisko. Komiczne figury, humor i rozpoznanie "dziki jest w każdym z nas" nie wystarczą jednak, by uchronić widza przed rozczarowaniem.

Czy idealizowany berliński teatr jest więc przereklamowanym, komercyjnym produktem (co prawda - produktem najwyższej jakości, profesjonalnie wykonanym), który przez chwilę miał swój lepszy moment? Publiczność "Kontrapunktu" mogła opuścić niemiecką stolicę z takim wrażeniem.

Mająca miejsce zaledwie dwa dni później pierwsza "Długa noc teatrów i opery" (25 kwietnia - wielkie, wielogodzinne przedsięwzięcie angażujące 50 scen i grup teatralnych, środki transportu miejskiego, imponującą kampanię reklamową) pokazuje jednak, że za wcześnie ogłaszać "śmierć niemieckiego teatru". Na berlińskim horyzoncie stale pojawiają się nowe nazwiska i świeża krew. Nawet zblazowane gwiazdy potrafią zaskoczyć. René Pollesch pokazał, że nie jest niewolnikiem własnego stylu - w najnowszym "Eir Chor irrt sich gewaltig" (Volksbuhne-Prater), swoim aktorkom (ubranym zwykle jak transwestyci czy drag qeens) nałożył pseudo-historyczny kostium (krynoliny) i zmiksował z "Don Giovannim" Mozarta. Ikona lewicy Frank Castorf (korzystający z tej samej tymczasowej sceny i scenografii na Praterze) w "Hulla di Bulla" zajął się... parodiowaniem dawnego Pollescha. Temat korzeni konfliktów międzynarodowych przefiltrował przez tło pierwszej filmowej satyry z 1928 roku o wizycie afgańskiego króla w Niemczech, zmieszał styl kina niemego z tekstami Antoine'a Artauda. Thomas Ostermeier w luźnej interpretacji "Snu nocy letniej" rozbuchaną seksualność naszych czasów pokazał poprzez groteskę, taniec współczesny, gag, teksty Freuda i "Nie chcę więcej" Michała Bajora.

W niemieckim teatrze trudno znaleźć dziś spójny, wyrazisty styl. Artyści mieszają konwencje, szukają nowych tematów i pomysłów, czasem (jak w programie "Kontrapunktu") robią ukłon w stronę widza mniej wymagającego. Polscy twórcy kopiujący stare pomysły Pollescha czy Castorfa stają się więc raczej konserwatywnymi piewcami historii, a nie "postępowcami". Teatralna wiosna w Berlinie trwa, a z początkiem maja osiągnie apogeum podczas festiwalu Theatertreffen. Kiedy przebudzi się polski teatr?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji