Artykuły

Szalony rok Justyny

- Dla mnie nie jest ważne, bym grała główną rolę w jakimś filmie. Ważne jest, bym robiła to, co lubię. Satysfakcję sprawia mi teraz to, że daję sobie radę z prowadzeniem teatru. Załatwiam finanse, piszę wnioski unijne, mam pojęcie o księgowości - o pracy w Teatrze Kamienica w Warszawie, mówi aktorka JUSTYNA SIEŃCZYŁŁO.

O tym, że piosenka radziecka otwierała kiedyś największe estrady i o siedmiu latach walki o powołanie teatru. Z Justyną Sieńczyłło, aktorką i współzałożycielką Teatru Kamienica, rozmawia Anna Gronczewska.

Słyszałam, że ten rok jest dla Pani wyjątkowy...

- Tak. Obchodzę okrągłą rocznicę urodzin, ale dopiero pod koniec roku, co jest pocieszające. Czuję się więc jak podlotek... Ale ten rok jest szczególny głównie dlatego, że po siedmiu latach starań otworzyliśmy z moim mężem, Emilianem Kamińskim, Teatr Kamienica. W wyjątkowym miejscu, w samym centrum Warszawy. Stało się to po latach wyrzeczeń, ale owoc tych wysiłków jest tak ładny i inny, że patrząc z perspektywy, okres siedmiu lat nie wydaje się tak bardzo długi...

Może nadszedł więc czas na pierwsze podsumowania?

- Na razie nie ma na to czasu. Zaczęła się walka o egzystencję tego miejsca. Teatr ma trzy sceny, są też restauracja, kawiarnia, bar. Mamy również plany założenia średniej szkoły aktorskiej, pierwszej takiej w Polsce. A w teatrze odbywa się premiera za premierą. Próby mają miejsce w szalonych miejscach. Nawet w toaletach dziewczyny śpiewają.

Ten teatr to wyzwanie Pani życia?

- Na pewno. Olbrzymie wyzwanie, ale i odwaga. Przede wszystkim mojego męża, ale też i moja. Musieliśmy wziąć na jego założenie prywatne kredyty, choć nie jest to teatr prywatny, ale w majątku miasta. Rzuciliśmy się na tę inwestycję jak wariaci, szaleńcy, ale w szaleństwie jest metoda. Mamy nadzieję, że przyniesie owoce.

Kiedy można będzie powiedzieć, że to był strzał w dziesiątkę?

- Za pięć lat może coś pani o tym powiem. Gramy od stycznia.

Gdy patrzy Pani na swoją karierę - czy przebiega ona tak, jak kiedyś ją sobie Pani wymarzyła?

- Wiadomo, że marzenia są często nierealne. Ja, wbrew pozorom, należę do osób twardo stąpających po ziemi, choć wykonuję artystyczny zawód. Ale mam dobrą cechę charakteru - umiem się cieszyć drobnymi rzeczami i chyba ta umiejętność dostrzegania dobrych stron nawet w porażkach pozwoliła mi przetrwać najgorsze. Dla mnie nie jest ważne, bym grała główną rolę w jakimś filmie. Ważne jest, bym robiła to, co lubię. Satysfakcję sprawia mi teraz to, że daję sobie radę z prowadzeniem teatru. Załatwiam finanse, piszę wnioski unijne, mam pojęcie o księgowości. Tego wszystkiego nauczyłam się w ciągu kilku miesięcy. Łącznie ze sprawami związanymi z architekturą, budową, załatwianiem wszelkiego rodzaju pozwoleń. Nigdy wcześniej tego nie robiłam. Dlatego podpisuję się pod hasłem: chcieć to móc.

Jak Pani znajduje na to wszystko czas?

- Mam wieczny wyrzut sumienia, jeśli chodzi o znajdowanie czasu dla dzieci, bo one są przecież najważniejsze. Staram się przebywać z nimi efektywnie. Niestety, wiem, że spędzam z nimi za mało czasu. Ale mam wrażenie, że moi synowie Kajetan i Cyprian to rozumieją. Myślę, że nie przypłacimy tego kiedyś wyrzutami z ich strony. Gdyby tak się jednak stało, musiałabym im przyznać rację, bo tak naprawdę nie mam na nic czasu. Jestem w połowie żoną i matką, w połowie aktorką.

W domu bywa Pani gościem...

- Bardzo nad tym ubolewam. Właśnie dzwoniłam do syna i odrabiałam z nim matematykę. To jest trudny czas. Na razie tak musi być. Myślę, że nic w życiu nie dzieje się przypadkowo.

Wierzę, że wszystko mamy zapisane.

Synowie takich rodziców mają dusze artystyczne?

- Obydwaj są indywidualistami. Każdy ma własny świat. Bardzo bym chciała, by kiedyś pracowali w naszym teatrze.

Przecież uczestniczyli w jego budowie...

- Cyprian był już w brzuchu, kiedy teatr się rodził. Śmiejemy się, że teatr to nasze czworaczki, a oprócz tego mamy dwóch synów.

Wraca Pani często myślami do rodzinnego Białegostoku, gdzie rozpoczęła się Pani przygoda z aktorstwem?

- Tak, bardzo jestem związana z Białymstokiem, mam w tym mieście wielu przyjaciół. Jest we mnie zresztą szczególny sentyment do wschodu kraju. I mam wielki szacunek do osób, które spotkałam tam na swojej drodze.

Już jako czternastolatka śpiewała Pani na festiwalu piosenki radzieckiej w Zielonej Górze...

- Zostałam nawet jego laureatką. Ale pewnie nie wszyscy wiedzą, że zrobiłam to dlatego, by dostać się do najlepszego liceum w Białymstoku i regionie podlaskim. Aby zostać jego uczennicą, trzeba było mieć bardzo wysoką średnią. Wymyśliłam sobie, że jeśli wezmę udział w olimpiadzie języka rosyjskiego, to wywalczę piątkę z tego przedmiotu, choć w rosyjskim byłam średnia. Okazało się, że w olimpiadzie wprawdzie nie wystąpiłam, ale pani od rosyjskiego poprosiła, bym zaśpiewała w szkolnym konkursie jedną piosenkę w tym języku. Wybrałam Bułata Okudżawę, bo go uwielbiam. Trzeba pamiętać, że był to czas po stanie wojennym. Rosja kojarzyła się wtedy z wrogiem. Ale okazało się, że przeszłam wszystkie eliminacje konkursowe i nagle znalazłam się w Zielonej Górze. Tak więc zupełnie przypadkowo dostałam ten Srebrny Samowar, co stało się ważnym wydarzeniem w moim życiu. Od czternastego roku życia zarabiałam i częściowo utrzymywałam rodzinę.

W jaki sposób?

- Występowałam w wielu koncertach, wyjeżdżałam do ZSRR na różne festiwale, poznawałam ciekawych ludzi. Nauczyło mnie to samodzielności, która potem bardzo przydała mi się w życiu.

Ta zielonogórska przygoda zadecydowała o tym, że została Pani aktorką?

- Niezupełnie, ale... na pewno dała mi obycie ze sceną. Zostawałam przecież sam

na sam z dwutysięczną publicznością - bo tyle osób przychodziło na koncerty w Moskwie czy Petersburgu. Ale o tym, że zostałam aktorką, zadecydowało spotkanie z Antoniną Sokołowską, prowadzącą od 35 lat białostocki teatr amatorski "Klaps". To wyjątkowa osoba, która posiada wytrych do dusz młodych ludzi. Zaczęłam grać w "Klapsie", m.in. razem z Katarzyną Herman i Adasiem Woronowiczem.

Jako trzynastolatka wzięła Pani udział w castingu do filmu szaleństwa panny

Ewy" w reżyserii Kazimierza Tarnasa...

- Byłam jedną z pięciu kandydatek, z których miano wybrać Ewę. Miałam wtedy nawet zdjęcia próbne z Emilianem. Nie dostałam jednak tej roli. I dobrze, bo pewnie Emilian nie zostałby moim mężem.

Spotkała Pani wtedy po raz pierwszy Emiliana Kamińskiego? Przeszło Pani przez myśl, że zostanie kiedyś Pani mężem?

- Absolutnie! Wydawał mi się wtedy strasznie stary. Miałam trzynaście lat i chłopak dwa lata starszy był już dla mnie emerytem. Choć z drugiej strony zawsze podobali mi się starsi faceci. Dla mnie najbardziej seksowny u mężczyzny jest mózg, nie uroda.

Pani sama w różnych internetowych plebiscytach uchodzi za jedną z najpiękniejszych polskich aktorek. Jak Pani podchodzi do takich wyróżnień?

- Pierwszy raz to słyszę! Nie wiem, chyba to jakiś przypadek. Liftingów nie robię, mam dwójkę dzieci, posiadam do siebie duży dystans. Ale jest mi miło, że ktoś dostrzega we mnie atrakcyjną kobietę.

Z Emilianem Kamińskim tworzycie dobre małżeństwo. W świecie aktorskim jest to raczej rzadkością. Czy rzeczywiście dwojgu aktorów tak trudno stworzyć udany związek?

- W ogóle trudno stworzyć dobre małżeństwo... Nie ma na to prostych recept. Dobry, rozumiejący się związek ludzi, którzy chcą być razem, a jeszcze na dodatek razem pracują, to bardzo ciężka praca, wieczne kompromisy. Ważne, żeby między małżonkami była przyjaźń - to podstawa dobrego związku.

Aktorzy to indywidualiści.

- I ludzie reagujący bardzo emocjonalnie. Pracują na emocjach, na własnym

sercu i ciele. Z drugiej strony my z Emilianem nie jesteśmy . typowymi aktorami. Tak przynajmniej mówią o nas ludzie. Na przykład: "O, pani jest taka normalna, zupełnie nie jak aktorka". Tak samo mówią o mężu...

Żyje Pani z trzema facetami. Niektórzy mówią o Pani "matka Justyna od facetów"...

- Z trzema facetami i jeszcze dwoma psami! Coś w tym jest... Słyszałam, że mówią też na mnie "matka Polka". Chyba dlatego, że wszystkim chcę przychylić nieba. Bo ja uwielbiam dawać. Spodobało mi się sformułowanie Dalajlamy, że najwspanialsze w życiu jest dawanie i empatia. Ja tymi zasadami kieruję się przez całe życie.

Wiele lat gra Pani w "Klanie". Ale pojawiała się Pani w tym serialu, znikała...Teraz zagościła Pani w "Klanie" na dłużej?

- Tak, gram ciekawie napisaną rolę, w towarzystwie wspaniałego partnera Artura Dziurmana, który też nam bardzo pomógł, bo ma własny teatr w Krakowie. Swój biznes prowadzi od 10 lat, mieliśmy o czym rozmawiać. "Klan" dał mi bardzo dużo. Gdy jadę do małego miasteczka ze spektaklem z Teatru Kamienica, ludzie przychodzą na Bognę z "Klanu", a wychodząc, mówią: "O, Justyna Sieńczyłło". Poza tym nie ukrywam, że odsetki kredytów są bardzo wysokie... Cieszę się, że jestem rozpoznawalna. To bardzo ważne.

Ładnie Pani śpiewa, tańczy. Ale nie występuje Pani w modnych ostatnio programach typu show?

- Miałam wiele propozycji. To mój wybór, że ich nie przyjęłam. Wydaje mi się, że chyba tego nie potrzebuję. Jestem zajętą aktorką teatralną, telewizyjną, a poza tym grafik zajęć uniemożliwiłby mi występy. Na razie wystarcza nam to co mamy, żyjemy skromnie.

Ale może udałoby się spłacić więcej rat?

- Chyba że dostanę taką propozycje, że bardzo szybko spłacę raty... Wtedy bym się zastanowiła.

Czego Pani życzyć? Zdrowia dla całej rodziny. Jak jest zdrowie, to będzie siła. Siła jest nam bardzo potrzebna.

- I żeby widzowie przychodzili do naszego teatru, do którego serdecznie zapraszam. Teatr Kamienica, al. Solidarności 93/ - tam po prostu trzeba wstąpić i zostać na dłużej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji