Na powrót "Księdza Marka"
Słowacki - mistyk wybuchnął nad Warszawą. Bania z jego najbardziej chyba pasjonującą, późną twórczością dramatyczną, nie oglądaną w stolicy od lat (nie graną tu w całym okresie powojennym) rozbiła się wreszcie nad teatrami warszawskimi. Poza Warszawą wystawiono już dawno "Zawiszę Czarnego", "Księcia niezłomnego", "Sen srebrny Salomei".
"Samuel Zborowski", "Sen srebrny" wreszcie "Ksiądz Marek". Trzy takie premiery w jednym sezonie warszawskim to już naprawdę coś znaczy. To niewątpliwie wydarzenie w dziejach scenicznych Słowackiego. Kolejność powinna być inna, biorąc rzecz chronologicznie - akurat odwrotna. "Ksiądz Marek" w Teatrze Dramatycznym powinien cykl cały otwierać, a "Samuel Zborowski" zamykać. Ale może to i dobrze, że "Ksiądz Marek" przyszedł na końcu. Przyszedł bowiem w kształcie scenicznym najdojrzalszym, do głębi poruszającym. Przyszedł jakby rzeczywiście coś wieńcząc, do czegoś ostatecznie przekonywając, pięknym i twórczym wysiłkiem przegradzając drogę uprzedzeniom, obawom, niechęciom.
A więc otrzymaliśmy i "Księdza Marka". Wystawiono pierwszy, programowy, manifestacyjny utwór nowej wiary poety, najjaskrawiej, najbardziej mistyczny z dramatów Słowackiego. Przedstawienie Hanuszkiewicza w Teatrze Dramatycznym przezwyciężyło straszak mistycyzmu późnej twórczości dramatycznej autora "Beniowskiego" w jego szczytowym niejako punkcie straszenia. Dokonała się rzecz bardzo poważna, dla współczesnej recepcji Słowackiego w Polsce niemal przełomowa. Bo czymże jest na przykład mistyka "Snu srebrnego Salomei" w porównaniu z mistycyzmem "Księdza Marka"? Tam na dobrą sprawę nie ma jej prawie wcale. Wiedział już o tym doskonale Juliusz Kleiner, który nie bardzo też wysoko stawiał przedziwną historię o Salomei. "W Księdzu Marku - pisał - postaci z czasów konfederacji barskiej organicznie przepoiły się duchem mistyki; w Śnie srebrnym, któremu dostarczyła materiału hajdamaczyzna, wątki historyczne i romansowe pozostały naprawdę duchowi temu obce, jak też nie udało się epickości ich przekuć w walory dramatyczne. (...) Tam przemówiła twórcza mistyka chwil ekstazy -> tu lękliwa, zabobonna mistyka dnia powszedniego".
Przypomnijmy fakty, przypomnijmy jak wyglądał ów przełom mistyczny w życiu i twórczości Słowackiego, którego pierwszym potężnym, zdeklarowanym świadectwem artystycznym był właśnie "Ksiądz Marek". 12 lipca 1842 r. nastąpił "dzień fatalny", w którym poetę przedstawiono Towiańskiemu. Piorunujące wrażenie pierwszej rozmowy z mistrzem Andrzejem znalazło wyraz w napisanym nazajutrz wierszu "Tak mi Boże dopomóż".
Idea wiary nowej rozwinięta,
W błyśnieniu jednym zmartwychwstała we
mnie
Cała, gotowa do czynu i święta.
Idea wiary nowej dojrzewała w Słowackim przez rok. W ciągu tego roku pisał niewiele, a następnego lata "lawiną słów i obrazów wybuchnął z głębin "Ksiądz Marek", poemat o świętości i mocy, dramat różnych form świadomości mistycznej, ukazanie narodzin Sprawy Bożej (według terminologii Towiańskiego), narodzin Polski przyszłej wśród walk owej konfederacji barskiej, którą tak ponad zasługi ukochali romantycy". Tak najogólniej określa "Księdza Marka" Kleiner, którym też zaraz w następnym zdaniu z właściwą sobie trzeźwością dodaje: "Można by wnosić z ich poezji, że nie Kościuszko, nie Dąbrowski wywalczył tor życia narodowi złamanemu, lecz prorokujący w Barze karmelita. (...) Realna bezwartościowość jego wystąpienia obojętna widocznie była dla tych, co wszelkie zwycięstwa przenosili w same tylko sfery duchowe".
A teraz przypatrzmy się, jak nawet w owym "Księdzu Marku", poemacie kreującym pierwszego polskiego księcia niezłomnego, entuzjastę wiary, walki i cierpienia, świętego i proroka, nawiedzonego prekursora owej przyszłej Polski czystej, anielskiej, która za sprawą rąk Bożych spełni w przyszłości misję przewodzenia ludzkości - jak w owym dramacie triumfuje mimo wszystko trzeźwy zmysł realnego dramatyzmu, ten cudowny zmysł zachowany przecież przez Słowackiego prawie we wszystkich dramatach z okresu mistycznego. Co do "Księdza Marka", właśnie w stosunku do "Księdza Marka", przekonuje nas pod tym względem przedstawienie Hanuszkiewicza i Teatru Dramatycznego i trzeba mu to poczytać za największą zdobycz interpretacyjną. Chwała za to tym większa, że dokonuje tego w sposób czysty i naturalny, niczego nie przeinaczając, nie zmieniając, nie wypaczając, przy z najpełniejszą lojalnością wobec autora przygotowanym tekście scenicznym.
"Bar, upadł, mocanie! Zaufali Chrystusowi, a upadli!..." - powie stary Gruszczyński do Pafnucego w "Śnie srebrnym Salomei", dramacie powstałym zaraz po "Księdzu Marku". Tutaj upadek Baru jest tłem akcji, a właściwie podstawowym jej nurtem. Oczywiście jest to oryginalna wersja literacka Słowackiego oparta na historii, ale niewiele mająca wspólnego z historyczną ścisłością. I w owe dzieje upadku Baru, zamknięte w niezwykle spoiste, świetnie zbudowane trzy akty dramatu, wpisał poeta wszystkie żywo go obchodzące sprawy polskie, przeszłe i przyszłe. Sama postać tytułowa szybuje w dramacie na dwóch skrzydłach: teraźniejszości, realnej swojej akcji w Barze, w której jest miejsce na bezkompromisową walkę z całym, złem dawnej Polski (wyklęcie Kosakowskiego) - i przyszłości, której jest prorokiem, dla której formułuje program. Jest to mistyczno-mesjanistyczny program Słowackiego, inspirowany przez idee i nauki Towiańskiego. Ów program formułowany jest we fragmentach kilku długich przemówień, ale nie ma wielkiego znaczenia dla akcji dramatu. Ta akcja jest właściwie bardzo realna. Opuszczają Bar magnaci, przywódcy konfederacji. Zostaje ksiądz Marek i przybywa Kosakowski. Ci dwaj ludzie pokierują teraz obroną miasta i dalszą walką. Stoją oni na dwóch różnych biegunach. Ksiądz Marek jest gorącym patriotą i pełnym poświęcenia żołnierzem. Jego wiara w pomoc rąk Bożych jest jednak zbyt fanatyczna i realne wypadki dramatyczne świadczą przeciwko niej. "Lecz on ku miasta obronie potrzebny... wódz tego steku..." - powie Starościc do karmelity na temat Kosakowskiego. "Bóg tylko potrzebny, człowieku" - przerywa mu ksiądz Marek. A teraz posłuchajmy Kosakowskiego:
Bo choć ksiądz o Bogu gada,
To w szable wierzy gromada;
Choć tu ksiądz o cudach gęda,
Od szabli idzie komenda;
Choć tu w żywot wieczny wierzą,
Do mnie żywoty należą.
Kosakowski przybył bronić miasta, przybył aby poprowadzić walkę. Ale nie dochodzi do jego sojuszu z księdzem Markiem. Na Kosakowskim, który ma "głowę złą, lecz serce złote" i zarodki duszy anielskiej w zbrodniczym czerepie rubasznym, ciążą wszystkie grzechy warcholsko-szlacheckie. Popełnia w czasie akcji dramatu kilka występków, staje się sprawcą dwóch zabójstw (Starościca, a potem Rabina) - zostaje przez księdza Marka wyklęty i wypędzony. Wydaje mi się, że w tym tkwi zawiązek tragedii w akcji utworu. Miasto wyprowadza do walki ksiądz Marek. Ale walka zostaje przegrana z przyczyny Judyty i jej również bardzo konkretnego konfliktu tragicznego z Kosakowskim. Judyta mszcząc się za mimowolny czyn Kosakowskiego (popełniony we wściekłym obłędzie, spowodowanym klątwą księdza Marka) podstępnie wprowadza wojsko rosyjskie do miasta. Karmelicie nie udaje się właściwie żaden cud, który miałby jakieś znaczenie militarne. O klęsce decydują, realne wypadki. Tak samo jak potem o klęsce wojska Kreczetnikowa, które łamie wybuchła w mieście zaraza i druga zemsta Judyty - podpalenie szpitali. Księdzu Markowi pozostaje już tylko w ekstatycznym, pełnym męki i cierpienia końcowym przemówieniu podsumować to, co się stało (klęska Baru - "Oto pierwsza niewoli godzina...") i wyrazić niezłomną wiarę mesjanistyczno - mistyczną w przyszłość Polski, w odrodzenie narodu.
Na scenę zaś wkroczy Kazimierz Pułaski przynosząc zdrowy, świeży powiew trzeźwości, wnosząc ton optymistyczny i oczyszczający, już choćby z uwagi na realne, militarne sukcesy w walce z Kreczetnikowem. W znakomitym dialogu tych dwóch przeciwników dźwięczy już nawet wyborny dowcip (ze strony Pułaskiego), jest w tym jakieś ogromne rozładowanie dotychczasowych nastrojów. Tak jak reakcją, rozładowaniem ekstazy i ogólnego obłędu ostatniej sceny z wielkim przemówieniem księdza Marka, są sławne, zaskakujące słowa finałowe Pułaskiego, które przecież w niezaprzeczony przez nikogo sposób punktują i pointują wszystko, czego byliśmy świadkami w tym dramacie:
Ten lud widzę cały chory,
Wszędy, gdzie oczyma skinie,
Widzi ognie i upiory.
A ja wszędy w tej krainie
Widzę jedną wielką bliznę,
Jedną moją cierpiącą ojczyznę!
Słowa te wypowiada na scenie Teatru Dramatycznego grający Kazimierza Pułaskiego reżyser przedstawienia, Adam Hanuszkiewicz. I ma to chyba wymowę poniekąd symboliczną. Hanuszkiewicz jako reżyser spojrzał bowiem na "Księdza Marka" oczami Pułaskiego. Myślę, że m.in. stąd właśnie wziął się sukces interpretacyjny tej prezentacji. Starałem się wyżej opisać to, co się zasadniczo dzieje w "Księdzu Marku". Wydaje mi się, że w podobny sposób zrozumiano utwór w teatrze i tak zarysowane jest przedstawienie. Ksiądz Marek pozostał w nim sobą, tyle tylko że ściągnięto go nieco ku rzeczywistości - zobiektywizowano, stonowano jego wzloty i ekstazę. Ale przecież nie usiłowano go "demaskować" - pozostał patriotą, człowiekiem niezłomnym, fanatycznie wierzącym mistykiem, pozostał postacią heroiczną. Przez obiektywizację jego programu stał się może bardziej tragiczny.
Sukces interpretacyjny... Ale przecież i sukces realizatorski. Wielka, jedna z największych ról Świderskiego. Jego Kosakowski jest drapieżny, różnolity i pełny, a przy tym jakże precyzyjnie prowadzi i punktuje to, co ważne dla zrozumienia całości. Jak precyzyjnie rozumie swoją funkcję w całym dramacie, jak wybornie rozumie swoją rolę! Wielka rola Rysiówny jako Judyty. Rola najbardziej może "literacka" w całym "Księdzu Marku", którą artystka gra na pograniczu gestu z tragedii antycznej i judejskiego lamentu tak cudownie wyrażonego wierszem Słowackiego. Świetna rola młodego Józefa Duriasza jako księdza Marka, czysta, prosta, szlachetna, mocna w wyrazie (to chyba bardzo dobrze dla utworu, że ksiądz Marek nie jest tu starcem) - rola, która "robi", stawia aktora. Znakomity, ciepły i wzruszający Kreczetnikow Janusza Paluszkiewicza i równie dobry Rabin Jarosława Skulskiego, doskonała rola tego aktora. Trochę może nie udała się od strony aktorskiej początkowa scena opuszczenia Baru przez koryfeuszy konfederacji. Ale jest to w całości jedno z tych rzadkich przedstawień dotkniętych - żeby zostać przy terminologii mistycznej - "iskrą Bożą", gdzie wszystko składa się na jakąś głębszą harmonię, a rzeczy nie w pełni udane nie rażą i nie przeszkadzają. Są jeszcze bardzo udane dekoracje Jana Kosińskiego (z elementami, jak na przykład horyzont, nowymi w jego twórczości), bardzo udane kostiumy Anieli Wojciechowskiej i przejmująca muzyka Kazimierza Serockiego.
Nie ma w tym niezwykłym przedstawieniu żadnych właściwie niezwykłości (jeśli za niezwykłe nie uznamy kilku jego kreacji aktorskich). Jest od strony inscenizatorskiej skromne i pełne prostoty, nie ma w nim powierzchownego efekciarstwa. Jest opowieścią o różnych, bardzo wielu polskich sprawach, ciągle podobnych - rzeczą o Polsce, ale przedstawioną bez obsesji i egzaltacji, spokojnie, już prawie obiektywnie, choć gorąco i wzruszająco. W takiej relacji "Ksiądz Marek" okazał się wielką niespodzianką.