Artykuły

Kobieta do wynajęcia

- Nie wiem, dlaczego utarł się taki pogląd, że osoby, które otarły się o popularność, zjadły wszystkie rozumy i mogą rozmawiać na każdy temat - mówi ZOFIA MERLE.

Powiedziała sobie przed laty: "Zośka, nie jesteś chirurgiem, nie wycinasz wyrostków robaczkowych, więc w razie wpadki nikomu krzywdy nie zrobisz".

Ma ogromne poczucie humoru, lubi żartować, śmiać się, również z siebie. Mimo że zagrała ponad sto ról filmowych, kilkadziesiąt teatralnych i telewizyjnych, stworzyła wiele niezapomnianych ról charakterystycznych, to o swoim aktorstwie mówi, iż zaistniało mimo woli. - Do zawodu podchodzę bez emocji. Nie mam talentu ani powołania, staram się jedynie być solidnym rzemieślnikiem i w pracy dawać z siebie wszystko. Po dziś dzień nie myślę o sobie jako o aktorce. Po prostu całe życie mi się wiodło, wciąż mnie ktoś do czegoś potrzebował, a ja nie odmawiałam i byłam wciąż między domem, sceną a planem filmowym - mówi Zofia Merle [na zdjęciu], która podbiła serca widzów rolą Burczykowej w serialu "Na dobre i na złe". Od dwóch lat nie gra już w serialu i nie daje się namówić nawet na krótką o nim rozmowę. - Jak się mnie wyrzuca z planu, to nie będę wracać do wspomnień. Jedno tylko mogę powiedzieć: zdumiewa mnie fakt, że mężczyźni mogą grać jednocześnie w kilku serialach, a my, kobiety, jesteśmy na tym polu - i nie tylko - sekowane.

Wielbiciele aktorstwa pani Zofii mogą ją oglądać w telenoweli "Klan", gdzie z właściwym sobie temperamentem, jako gospodyni domowa, rozstawia po kątach rodzinę Lubiczów. - Cała tajemnica tkwi w tym, że ja jestem gospodynią domową, która dorabia sobie jako aktorka. Mnie prowadzenie domu nie tylko interesuje, ja to wręcz uwielbiam. W domu wszystko musi być wyprane, wyprasowane, żebym była z siebie dumna. Jestem pedantką, lubię porządek i obudzona w środku nocy wiem, gdzie leżą dokumenty włożone do szuflady dwadzieścia lat temu. Bo ja, proszę pani, staram się niczego nie robić bezmyślnie.

Zofia Merle zadebiutowała ponad czterdzieści lat temu w składance "Siódmy kolor czerwieni" Studenckiego Teatru Satyryków. Jak sama mówi, STS-owi, któremu w tym roku stuknęła "50" od czasów powstania, a dla młodych jest już tylko legendą, zawdzięcza wszystko, a przede wszystkim fakt, że została aktorką. - STS był ojcem katastrofy. Gdyby nie ci wspaniali ludzie, z którymi tam się zetknęłam, nigdy nie zostałabym aktorką.

To właśnie w STS-ie Konrad Swinarski wypatrzył panią Zofię i zaangażował do "Opery za trzy grosze", którą przygotowywał w warszawskim Teatrze Współczesnym. Aktorka nie kończyła żadnej szkoły teatralnej, a eksternistyczny dyplom zrobiła dopiero po kilku zagranych rolach właśnie we Współczesnym. - Aktorstwo mi się przytrafiło, bo w STS-ie wszyscy uczyliśmy się od wszystkich: jedni komponowania, inni pisania tekstów, a jeszcze inni aktorstwa. STS-u nie da się opowiedzieć, bo nie da się odtworzyć tej atmosfery wzajemnego uwielbienia,życzliwości,wspólnych wyjazdów. Byliśmy razem we wszystkim i to "bycie" w dużym stopniu pozostało do dziś.

Z tamtych lat datuje się współpraca aktorki ze Stanisławem Tymem. W spektaklach i programach estradowych Tyma pani Zofia gra do dziś. Przed miesiącem wróciła z tournee po Stanach Zjednoczonych, gdzie prezentowali program "Dziś Miś, czyli Tym i jego team" - Było miło, ci, którzy przyszli, oklaskiwali nas rzęsistymi brawami, choć trochę byliśmy rozczarowani frekwencją.

Może ten typ humoru nie odpowiada tamtejszej Polonii, a może my nie jesteśmy dobrymi nazwiskami na afisz? Jak sama twierdzi, jej występy w programach Tyma są świadomym wyborem takiego właśnie humoru, który prezentuje autor w swoich tekstach. - Teksty Stanisława są po prostu świetne: mądre, piekielnie aktualne i niebywale śmieszne. Na "Missisipi", które trwało bite trzy godziny, publiczność cały czas wyła ze śmiechu. Niejednokrotnie musiałam się odwracać od widzów, bo ten śmiech był zaraźliwy. A potem znajomi mi mówili: Zośka, śmialiśmy się bez przerwy, a przecież w tym było tyle prawdy, bólu i goryczy. W tym był po prostu cały Tym. Jak nie lubić pracować nad takimi tekstami?

Aktorka przyznaje, że to właśnie z czasów STS-u pozostało jej skażenie perfekcjoni-zmem, które prześladuje ją zarówno w pracy, jak i w życiu. - Jeśli taka zielona gęś, jaką byłam wówczas po maturze, uczy się zawodu na tekstach Jareckiego, Abramowa czy Osieckiej, to za przeproszeniem, do końca życia potrafi odróżnić, co dobre, a co złe w zawodzie.

Perfekcjonizm i zawodowstwo aktorki podkreślają też jej sceniczni partnerzy, którzy wprost uwielbiają grać z panią Zofią. - Zośka to jest pieczęć wysokiej próby - mówi Henryk Talar, z którym aktorka gra we francuskiej komedii "Rodzinny sos" w warszawskiej "Scenie Prezentacje". - Zośka to prawda, kompetencja, poczucie godności, łaskawość wobec innych,, akceptacja, prostota, inteligencja, zdrowy rozsądek i cudowne poczucie humoru. Jakże ona potrafi śmiać się z siebie! Jako aktorka jest fantastycznym terapeutą. Ma też bezwarunkowy szacunek dla widzów. Ma w sobie wysoki poziom "dobrostanu", tryska prawdziwą energią i witalnością. Jest żywa aż po koniuszki palców. Przy Zośce świat staje się radośniejszy.

Do aktorstwa pani Zofia ma stosunek zdroworozsądkowy. Będąc przez wiele lat etatową aktorką warszawskiego Teatru Komedia nigdy nie biegała z rozpalonymi policzkami, by sprawdzić, czy znalazła się w kolejnej obsadówce, jak czyni to większość aktorów. - Gdy obsadówka zawisła beze mnie, to biegłam uradowana do domu, a po drodze już obmyślałam: dokąd wyjadę, co uda mi się zrobić dla najbliższych? Czy to jest u aktorki normalne? Chyba nie. A ja taka byłam i jestem. Mój mąż nawet uważał, że ja się do tego zawodu nie nadaję. Co nie znaczy, że w pracy "odpuszczam" - co to, to nie. Gdy dostaję rolę, pracuję nad nią bez wytchnienia, bez względu na to, czy jest to epizod, czy rola pierwszoplanowa. A najbardziej, proszę pani, lubię próby. Mocowanie się z postacią. A potem pierwsze przedstawienia, kiedy sprawdzamy, czy to, co wymyśliliśmy, przenosi się "do łaskawych państwa", czyli publiczności.

Aktorka twierdzi, że nigdy nie ślubowała w tym zawodzie, wierności, on miał trwać zaledwie chwilę, która zajęła pani Zofii całe życie. Gra wszystko - od epizodów do dużych ról,uważając, że nie ma ról małych, lecz są tylko mali aktorzy. W spektaklu "Czasami skrzypce" otrzymała niewielkie zadanie i wykonywała je z dużą radością. Z przyjemnością podawała drinki scenicznym partnerom Ewie Wiśniewskiej i Leonardowi Pietraszakowi. Podkreśla, że wszystko, co stało się w jej życiu zawodowym było spontaniczne, od przypadku do przypadku. Obok pracy w teatrze Zofia Merle dała się poznać szerokiej publiczności w takich filmach jak m.in. "Rzeczpospolita babska", "Noce i dni", "Ktokolwiek wie", "Chłopi", "Miś", "Kariera Nikodema Dyzmy". Przed laty, rolą chłopki Gieni w "Bye, bye America" podbiła Cannes. Pytana o najmilsze wspomnienia z planu filmowego lub telewizyjnego jednym tchem wymienia współpracę z Sylwestrem Chęcińskim, Andrzejem Barańskim, Łukaszem Wylężałkiem, Jerzym Antczakiem, rolę w filmie "Big-bang" Andrzeja Kondratiuka oraz wszystkie realizacje telewizyjne Barbary Borys-Damięckiej. - Ilekroć otrzymuję propozycję roli, dziwię się: Dlaczego właśnie ja? Czy nie znają lepszych? (...) Gorzej by było, gdybym musiała zagrać markizę - żartuje aktorka. - Ten zawód uprawiam dla przyjemności, dla możliwości pracy z kolegami, z którymi jest mi dobrze, przyjaźnie i wesoło.

Równie dobrze było pani Zofii w Teatrze Komedia, gdzie nie tylko świetnie się czuła, ale z domu do teatru miała zaledwie dwa kroki. - W przerwie mogłam w pantoflach przebiec do mieszkania i nastawić zupę na obiad. A jeśli grałam dopiero w ostatnim akcie, inspicjent dzwonił do mnie o dziesiątej i mówił: Zośka, za dwadzieścia minut na scenę. Ależ to była wygoda. A jednak z tej wygody aktorka zrezygnowała dwukrotnie: po raz pierwszy w 1984 roku, kiedy spakowała walizki i na rok wyjechała do teatru dramatycznego w Elblągu. - Zawsze byłam zwariowana.

Kiedy Stanisław Tym objął dyrekcję tamtejszej sceny, zabraliśmy manatki i wio do Elbląga. Wróciłam po roku, bo syn kończył podstawówkę i mama była w domu potrzebna. Etatowy rozbrat z "Komedią" wzięła na początku lat 90., kiedy rozwiązano zespół. Nigdy później nie próbowała stałego angażu. Nie chciała, by dyrektorzy dyktowali jej, co może robić, a czego nie -poza teatrem. - Dlaczego wciąż miałabym uzgadniać terminy filmów czy gościnnych występów? Jestem zodiakalnym Baranem, nie znoszę sprzeciwów i zawsze muszę mieć rację. Wolność i niezależność cenię ponad wszystko. Wręcz zataję lat spędzonych na etacie. Ilu? Nie wiem, bo szczęśliwi czasu nie liczą.

Zofia Merle jest aktorką charakterystyczną, stąd też najczęściej gra w komediach, w których czuje się jak ryba w wodzie. A mimo to uważa, iż bezzasadna jest obiegowa opinia, że publiczność coraz częściej potrzebuje sztuki lekkiej, łatwej i przyjemnej. - Widz przede wszystkim potrzebuje dobrze wykonanej pracy artystów. Nie chałtury, przygotowanej naprędce, ale solidnej pracy, l to jest podstawowe kryterium zarówno wśród wielbicieli trudnych sztuk, jak i wśród miłośników komedii. Bo sztuki, proszę pani, nie dzieli się na "ciężką" i "lekką", ale na dobrą lub złą.

Pani Zofia twierdzi, że jako aktorka jest kobietą do wynajęcia i jako taka ma swoje zadanie wykonać na tyle dobrze, by widzom sprawić przyjemność. Przyznaje, bez grama kokieterii, że raz jej to wychodzi lepiej, a raz gorzej. Bo przecież aktor to też człowiek i nie ma patentu na nieomylność. A jeśli zdarzy się owo "gorzej", to też nie rozpacza, bo powiedziała sobie przed laty: "Zośka, nie jesteś chirurgiem, nie wycinasz wyrostków robaczkowych, więc nikomu krzywdy nie zrobisz".

Ostatnio aktorka coraz częściej otrzymuje propozycje z telewizji, by wziąć udział w jakimś programie. Najczęściej odmawia. - Wciąż proponują mi tzw. gadane programy, czyli mam siedzieć na kanapie i kłapać: o kuchni, gotowaniu, aktorstwie, medycynie, polityce i Bóg wie jeszcze o czym. Nie wiem, dlaczego utarł się taki pogląd, że osoby,które otarły się o popularność, zjadły wszystkie rozumy i mogą rozmawiać na każdy temat. Nie znoszę takiego ględzenia, bo na wielu rzeczach się nie znam, na aktorstwie też nie, więc nie ma powodu bym swym wymądrzaniem zawracała głowę innym.

Nieustanny życiowy optymizm aktorki powoduje, że nie zrażają jej przeciwności losu. Kiedy ukradziono pani Zofii samochód - mąż przyszedł do domu blady i przerażony. Ona zaś z wrodzonym optymizmem odrzekła: Ciesz się, że ciebie nie pobili. Samochód to rzecz nabyta, kradzież nie może rujnować człowiekowi życia. - Jeśli ktoś mnie wkurzy, to poryczę, popłaczę i szybko zapominam. I dalej, do przodu, z uśmiechem na ustach. Bo martwić się należy, proszę pani, tylko sprawami ostatecznymi i nieszczęściami: chorobą bliskich czy ich śmiercią. A cała reszta to są tylko kłopoty, które mijają i pozostają jedynie w anegdocie. Ponad czterdzieści lat w zawodzie udało mi się przeżyć bez stresów, ambicjonalnej szarpaniny, zawiści i zazdrości. Dlaczego? Bo nie przywiązuje się do ról, samochodów, przedmiotów, ale do ludzi. To jest największy kapitał. Pewnie dlatego jestem szczęśliwa i zadowolona. W wolnych chwilach szyję płaszcze z gałganów, czytam książki, ogłądam filmy i piekę ciasta. Nie znam pojęcia nudy.

A wypieki pani Zofii są wręcz zjawiskowe, o czym mogłam przekonać się osobiście. Rozpieszcza nimi rodzinę, przyjaciół i kolegów w teatrze. Wszyscy mówią: palce lizać, co także potwierdzają nawet kobiety, mówiąc, że lepszych ciast nikt na świecie nie piecze. - Zośka grała główną rolę w filmie mojego męża "Big-bang" i pamiętam, że przynosiła na plan przepyszne nalewki i ciasta - wspomina Iga Cembrzyńska. - Miałyśmy tylko jedną wspólną scenę, więc głównie gadałyśmy o życiu poza planem. Pamiętam Zośkę jeszcze z czasów STS-u, była śliczną, fertyczną brunetką i świetnie śpiewała. Bywała też u nas w domu, podczas powstawania scenariusza "Remontu", sztuki mojego męża, w której Zośka grała. Urocza koleżanka i świetna aktorka, o bardzo dużych możliwościach. No i te jej legendarne wypieki! - Gotowanie mnie nie interesuje, mogę zjeść cokolwiek. Natomiast uwielbiam wszelakie słodycze od czekolady, lodów po wypieki, co widać po moich gabarytach hipopotama. Cale życie byłam łasuchem. Pamiętam, jak w dzieciństwie, podczas Wielkiego Tygodnia, wyjadałam z garnków szykowane na święta smakołyki. Od babci dostawałam po łapach, bo w domu obowiązywał ścisły post, jak to w Wielkim Tygodniu. Piekę absolutnie wszystko. Najbardziej lubię czas Wielkanocy, bo ta różnorodność mazurków wyzwala we mnie istne szaleństwo. Teraz myślę już o Bożym Narodzeniu. Będą, jak zwykle, wszelakie ciasta z makiem: makowce, łamańce. Napiekę tego tony, bo jak zwykle przyjdą znajomi i zabiorą do domu - wiedzą przecież, że u mnie najlepsze. Są dwie rzeczy, bez których nie mogę żyć: słodycze i papierosy. Reszta mnie nie interesuje.

Talent pani Zofii wielokrotnie był nagradzany. Jest laureatką m.in. nagrody dla najlepszej aktorki komediowej, którą przyznano jej podczas Festiwalu Dobrego Humoru w Gdańsku. Obecnie panią Zofię można zobaczyć w dwóch sztukach granych na Scenie Prezentacje: we wspomnianym "Rodzinnym sosie" i w "Czasie odnalezionym" wg Prousta,gdzie partneruje m.in. Zbigniewowi Zapasiewiczowi. O planach na przyszłość aktorka kategorycznie odmawia rozmowy. - Jestem przesądna, gdybym rzekła choć słowo, umarłabym ze strachu, że zapeszę. Staszek Tym wciąż dworuje sobie ze mnie mówiąc: Taka wierząca, a przesądna. No cóż, nie ma ludzi doskonałych.

Drugą cechą utrudniającą życie pani Zofii jest tchórzostwo, do którego szczerze się przyznaje. W ukochanej chałupie na wsi, gdy zrobi się już ciemno, w panikę wprawia ją każdy szelest liścia i gałęzi. Nawet obecność psa nie pomaga. - Panicznie też boję się latać samolotami. Każdorazowo po wylądowaniu jestem mocno zdumiona, że przeżyłam. A co się dzieje przed odlotem? Szkoda gadać. Za każdym razem, a latam często, spisuję testament, zostawiam ostatnie polecenia, porządkuję papiery i odbywa się wielkie pożegnanie. A to wszystko na wypadek mojego zejścia, czy raczej spadnięcia. Żegnam się ze wszystkimi, poza mamą, bo jest osobą leciwą i nie chcę jej denerwować. W domu panuje istne szaleństwo, mąż wścieka się na mnie, mówiąc: samolot to najbezpieczniejszy środek lokomocji. W przeciwnym razie nigdy nie wsadziłbym do niego kury, która znosi złote jaja. To jest, proszę pani, istna komedia filmowa. W takiej jeszcze nie zagrałam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji